Podróż ten pierwszy raz - Meksyk!
To moja pierwsza wielka podróż. Pierwsza poza Europę. I pierwszy tak wielki miks wrażeń. I to im przede wszystkim chciałem dać wyraz w mojej pierwszej (jakby mało było tych pierwszych...) relacji z wyprawy. Nie dbam o to, co istotne mniej i nie piszę o tym, o czym traktują przewodniki i co można wynaleźć w sieci. Szkoda na to czasu. Wolę patrzeć, chłonąć, przesiąkąć odmiennym miejscem. Zatem proszę o wyrozumiałość, bo to w końcu... mój pierwszy raz:)
przylot do stolicy i przejazd do Morelii 2009-01-20
Trudno czasem być Polakiem za granicą. To proste spostrzeżenie rozciągnąć można na, oczywiście, wszelkie nacje. A trudno być Polakiem za granicą, bowiem prędzej czy później spotykasz innych Polaków za granicą i nie całkiem ci to w smak. Pal sześć, gdy tylko chcą się bratać lub robią ponad-aferę, że, ojej, polska mowa w pobliżu, a wypowiadacze dobrze znanych, swojsko brzmiących słów nie z naszej wycieczki. Dużo gorzej, gdy zachowują się tak, jakby za wszelką cenę chcieli utrwalić nie całkiem przecież korzystny wizerunek Polaka w świecie. Skąd te pokrętne przemyślenia? Pijani Polacy na pokładzie samolotu (i to tacy niby z definicji nie bardzo alkoholowi, bo pielgrzymi, do Matki Boskiej Guadelupiańskiej zapewne) wzbudzili moje srogie zażenowanie i niesmak. Awantura na pokładzie, interwencje stewardessy, próby odebrania przez nią butelczyny dobrze zaprawionym jegomościom. Ależ obciach i żenadka! Aż wstyd odezwać się po polsku, by nie dać poznać otoczeniu, że coś nas łączy (nota bene – gdy przyszło wypisywać karty wjazdowe do Meksyku, w rubryce ‘narodowość’ jak jeden mąż pisali Deutschland, widać turyści z Górnego Śląska bądź Opolszczyzny). Bez krzywdzących uogólnień – niefart chciał, że akurat z nimi przyszło nam lecieć, bo przeca nie wszyscy tacy są i nie ma znaczenia, z jakiego regionu Polski pochodzą. Ot, incydent. No i oczywiście, bez hipokryzji – nie zrobiłoby to na mnie tak złego wrażenia bądź wręcz nie zauważyłbym tego wcale, gdybym był jednym z tych pijanych. To się wie.
12 godzin lotu nad Atlantykiem. Dłuuugo. Podchodzenie to lądowania to raczej ulga i radość na mocno wyczekiwane wyjście na zewnątrz samolotu, niźli obawa przed nieudanym posadzeniem maszyny na ziemi. Skąpe, zmęczone oklaski dla kapitana za bezbłędny manewr. Zawiła procedurami i papierkowością droga do wyjścia z lotniska. Widać mój wygląd nie wzbudza zaufania, bo po tej przesadnie zbiurokratyzowanej drodze zaliczam macanko przez strażników granicznych, kepisz oraz rozmowę o wwożonych dragach i łeponach. Mają oko na taki typ przybysza, jaki ja reprezentuję i mówi się trudno. Dziewczyny już dawno po kontrolach, a ja wiszę na kolejnych bramkach. Eh. Dużo tu coś ludzi zaangażowanych w przyjęcie gości. Jak się potem okaże, w Meksyku w ogóle dużo ludzi zaangażowanych w cokolwiek.
Beznamiętne ‘welcome’ na powitanie od celniczki i równie beznamiętne ‘bienvenidos’ na moje odejście. Na co słyszy ode mnie także ‘bienvenidos’. Na jej ‘witamy’ moje ‘witamy’. Musiała mnie zapamiętać jako kompletnego kretyna. No i tu jasnym staje się, że ja hiszpańskiego ni w ząb i nie zadałem sobie trudu nawet, by choć parę słów i zwrotów sobie przyswoić [bywało śmiesznie z tego powodu, czasem żenująco, generalnie wielkie dzięki Marciu i Elizko za językowe wsparcie, buen trabajo:]
Wymieniamy walutę, ponoć na lotnisku kurs jest najkorzystniejszy, jak zapewnia przewodnik [i nie myli się, nie dodaje jednak, że warto się pofatygować w głąb wielkiego skądinąd lotniska, by znaleźć kurs zdecydowanie lepszy, niż na jego obrzeżach]. My dostajemy po 12,90 pesos za dolara i 17 pesos za euro. Kupujemy bilety na legalną taksówkę, która wiezie nas na dworzec autobusowy.
Strasznie ciasno tu jeżdżą. I na pozór kpią sobie z przepisów, zajeżdżają drogę, wciskają tam, gdzie miejsca prawie nie ma. A jednak jadą, nieśpiesznie, ale płynnie. Bez fakofek i awantur przez opuszczone szyby. Dla mnie niesamowite! No i te nieszczęsne kierunkowskazy. Taksówkarz użył ich aż raz podczas półgodzinnej podróży. Widać to zbędny gadżet.
W poczekalni dworca autobusowego pierwsze obrazki prawdziwego Meksyku. Brzydcy, nieszablonowi, przerysowani ludzie [określenie ‘przerysowani’ Marcie bardzo przypadło do gustu, hm]. Starszawa baba z workiem cebuli. Tak, właśnie baba, a nie starsza pani. Pewnie nie sprzedała warzyw w mieście i zapyla z nimi do domu w wiosce pod stolicą…
Dostajemy po butelce wody i kanapce w łapę przy wejściu do autobusu. Miło. Po niespełna czterech godzinach śpiącej podróży zawijamy do Moreli. Fernando, lokals, wyjeżdża po nas na dworzec i wiezie do hotelu. Jeszcze tylko pewien nocny marek pod hotelem próbuje nawiązać z nami rozmowę. Pyta, jak jest ‘buenas good night’ po polsku? 'Dobranoc', słyszy w odpowiedzi. Zabawny gość.
Ponad dobę w drodze. Wystarczy, jak na raz.
pierwsza wycieczka 2009-01-21
Pierwsze spotkanie z żywym Meksykiem, z ludźmi i ich codziennością, z ulicą. Pierwsze spostrzeżenia.
Długie spodnie. Wszyscy noszą długie spodnie. Nikt nie pokazuje kolan i łydek. Trudno to sobie wyobrazić, ale w lecie ponoć też. Jeśli kobieta, i to zwykle starsza, to długa suknia. A przecież ponad dwadzieścia stopni…
Jesteś biały i oni z daleka to widzą. A ja widzę, że oni widzą. Łapię spojrzenia tuziemców. Na szczęście neutralne i pozbawione złego przesłania. Raczej podszyte ciekawością.
Miasto jest ciasne. Mało tu zieleni i w ogóle nie ma zwierząt. Dziwne. Wygląda na to, że tu nie ma zwyczaju trzymania psa w mieście. Zapewne także dzięki temu względnie czysto tu i schludnie. Choć sceneria często wiekowa i nierzadko od lat nie odnawiana i nie remontowana.
Meksyk to kraj specyficznego marketingu. Reklam i szyldów tu niezliczoność. Całe ciągi kolorowych, mniejszych i większych napisów i obrazków. A wszystkie odręcznie odmalowane. Żadnych plakatów, bannerów, profesjonalnie wyprodukowanych szyldów. Każdy sam dba o swój marketing. I tak jak mała, rodzinna apteka została urządzona i ozdobiona wieki zdawałoby się temu, tak postać tę zachowuje do dziś. A reklama – proszę bardzo: farba, flamaster i pomysł. I gotowe.
Typowy miejski krajobraz to niska zabudowa. Żadnych wieżowców, bloków, wind. Kolonialnie, niewysoko, na wyciągnięcie ręki.
No i jeszcze wszędobylskie ‘colectivos’. Małe, dziesięcio-, dwunastoosobowe busiki to podstawa komunikacji zbiorowej. A do tego ‘paradas continuas’ – przystanki ciągłe, co znaczy, że fura zatrzymuje się wszędzie tam, gdzie czekają bądź chcą wysiąść pasażerowie. W zasadzie nie trzeba nawet machać do kierowcy, wystarczy stać na chodniku i wyglądać na czekającego, a kolektywka się zatrzyma. Wstrzymując oczywiście przy tym cały ruch na wąskich uliczkach, ale włączone światło awaryjne załatwia sprawę i nieporozumienia.
Bożesz, jak oni parkują! Bez ironii – jak dobrze i pieczołowicie! Ciasno i na milimetry. Zawsze do końca i z wielką dbałością o efekt końcowy, choćby miało to kosztować wiele ruchów kierownicą i wielokrotne mieszanie wajchą zmiany biegów. Cierpliwie i z pietyzmem, bez nerwów i pośpiechu. A pozostali (co jeszcze dziwniejsze) równie cierpliwie czekają.
Pasy na jezdni właściwie nie istnieją. No i dobrze, bo ruch i tak sam się reguluje. Tylko w godzinach szczytu co niecierpliwsi dają po klaksonie, wyrażając tym swe zniecierpliwienie raczej, niźli poganiając innych.
Sklepy są na ogół bez drzwi. Frontem do klienta, czyli wejście na szerokość sklepiku i co atrakcyjniejsze towary wystawione z przodu, na pokuszenie.
Zocalo, czyli rynek, wyróżnia się finezyjnie przyciętymi w kwadraty i owale soczyście zielonymi drzewkami. Kręci się tu wielu mikrosprzedawców, z których już z daleka wyłowić można wzrokiem sprzedawców kolorowych balonów i waty cukrowej. Drobni sprzedawcy mają pełną mobilność. Każdy z tych malutkich biznesików można w sekundy przenieść w inne miejsce.
Wielu wcale nie bezczynnie siedzących pucybutów. W Polsce profesja praktycznie wymarła. I raczej negatywnie nacechowana, bo to nieco uwłaczające godności buty komuś czyścić. Nie tutaj. Usługa i zawód jak każdy inny. A równowartość 3,5 złotego za czyste i lśniące buty, to chyba nie wydatek nie do udźwignięcia dla przeciętnego Meksykanina, bo klientów nie brakuje.
Śmieszny, animowany ludzik na słupie przy przejściu pozwala pieszym sprawnie przebyć jezdnię. A licznik sekund pozostałych do zapalenia czerwonego dla pieszych światła informuje, ile czasu zostało na dobrnięcie do chodnika. Masz dwadzieścia sekund – ludzik drepcze statecznie; masz pięć – ludzik biegnie pospiesznie. Jasno i obrazowo. I jakoś tak sympatycznieJ
Wieczorem piwko w promocji 2 za 1. Ale o dziwnej objętości 325 ml jedno. Więc taka promocja to dla Polaka żadne halo.
Meksykanie to w większości lud zdecydowanie niezamożny i biorący się z biedą za bary każdego dnia. Ale tutaj, jakże inaczej niż często w Polsce, nie alkohol jest sposobem na ciężkie życie. Jest nim wiara. Głęboka, czasem przybierająca karykaturalny wymiar religijność. A pijaków tu po prostu nie uświadczysz. Ba! Pijaków. Nawet nietrzeźwych nie sposób wytropić. W takim klimacie jest pewnie wielką udręką dla ciała topić smutki w alkoholu, ale nie to jest główną przyczyną braku przekraczania zdrowo rozsądkowych granic. Tutaj pije się, by ugasić pragnienie [np. wyborną micheladą], by posmakować, by mieć przy czym posiedzieć ze znajomymi. Nie po to, by zapomnieć.
To oczywiście wrażenie. Prawdy być może nie widać z perspektywy takiego przybysza, jak ja.
A poza tym na ulicy trzeba być grzecznym. Widok policji w potężnych pikapach, gdzie jeden funkcjonariusz stoi przy karabinie maszynowym, a reszta załogi trzyma palce na spustach wielkich karabinów musi robić wrażenie. I robi.
wyspa Janitzio 2009-01-22
Jedziemy z Fernando jego nowo nabytym mercedesem (szalona rzadkość na drogach Meksyku) do uroczej ponoć miejscowości Patzcuaro opodal Moreli. Po drodze obrazki z życia meksykańskiej prowincji. Na skrzyżowaniach przy wyjeździe z miasta świetlani sprzedawcy. Świetlani, bo lawirujący pomiędzy samochodami stojącymi na czerwonym świetle. Zatrzymujemy się, wkraczają do akcji. Mycie szyb i sprzedaż gazet to obrazki dobrze znane wrocławiakowi. Ale możliwość kupna karty do telefonu, a nawet tulipanów przez okno auta to dla mnie zgoła coś nowego. Wieczorem przed autami dają pokaz młodzi żonglerzy i akrobaci, by potem zebrać od widzów w czapkę. Na czerwonym świetle! Nieźle.
Domy czy to coś na kształt domów (nie wiedzieć czemu wiele wygląda na niedokończone mini budowle) to nie tylko domy przy drodze. Prawie każdy z nich jest czymś więcej, bo to albo barem z tortas albo zakładem wulkanizacyjnym albo złomowiskiem aut czy zakładem pogrzebowym. Wszystko oczywiście w oprawie starych, raz i na zawsze odmalowanych odręcznych napisów i kolorowych malowideł.
U celu przejażdżki miasteczko z ładnym rynkiem. Lody za grosze o nieznanych wcześniej smakach (lody to specjalność tego regionu), wędrujący sprzedawcy czegokolwiek, którzy nagabują, choć nie są nieznośnie natrętni. Policjant, który kieruje znikomym ruchem wygrywając przy tym gwizdkiem melodie niczym ptak jakiś egzotyczny z dżungli. Człowiek z osiołkiem pnący się po stromej dróżce w kierunku malowniczego kościółka na wzgórzu. I dzieci wożone na pace w niezliczonych tu pikapach. Bez pasów, zabezpieczeń, z wiatrem we włosach.
Docieramy do przystani, skąd niewielką barką wypływamy w stronę wyspy. I tu niespodziewanka! Na pokład wsiadają też muzykanci. Z instrumentami tak starymi, jak oni sami. A było ich czterech. Zawodzący wokalista ze zdezelowaną gitarrą, basista z małym piecykiem i gitarrą o gryfie wyślizganym do żywego drewna i wiekowych strunach, bębniarz z werbelkiem na statywie oraz harmonista z odmalowaną harmoszką. Śpiewali wszyscy z nich, a jeden bardziej. Po kilku rzewnych pieśniach rundka z czapką po datki. Meksykanie zamawiają sobie piosenki na życzenie. Wielu podróżnych śpiewa wespół z muzykantami, pysznie się przy tym bawiąc.
Po półgodzinnym rejsie docieramy na małą wyspę upstrzoną niewielkimi domkami, pośród których ciasne alejki wiodły do góry, w kierunku placyku z niezbyt ładną, ale za to olbrzymią, widoczną już z daleka niby-Statuą Wolności. Droga w górę to nieprzerwany ciąg stoisk, maleńkich restauracji, pamiątek wątpliwej wartości i urody, przekąsek, wyrobów ludowych z materiałów rodzaju wszelkiego… Brudne dzieci proszą o pieniążka. Boże broń, nie żebrzą, w zamian dostaniesz np. gumę do żucia.
Przysiadamy na obiad w niewielkiej, jednej z wielu restauracji. Toaleta, w której spłukuje się wodą z dzbana, uroczo i sielsko. I jak zwykle problemy z wydaniem reszty. Trudno nie nabrać przekonanie, że tu mało kto używa dużych nominałów. Ludzie ich nie mają, a często nawet po prostu się ich boją. Cóż, trzeba rozmieniać na zapas. Najlepiej w kasach biletowych przy okazji nabywania wejściówek.
Wracamy po zmroku. Ważne spostrzeżenie [przyda się później podczas samodzielnych wojaży samochodem po Meksyku] – mrugnięcie światłami znaczy ‘uważaj, bo jadę! Mam pierwszeństwo!’, a nie jak w Polsce ‘wjeżdżaj koleżko, wpuszczam cię’.
No i jeszcze mijany po drodze kolega motocyklista na sportowej maszynce, tutaj w wydaniu meksykańskim, czyli bez kasku i ze słuchawkami na uszach. Inny na skuterze i z papierosem w ręce. Taaaa….
motylowy fenomen 2009-01-23
Zamówioną dzień wcześniej taksówką turystyczną ruszamy o poranku, by odwiedzić niezwykłe, okresowe siedlisko motyli. Przylatują tu aż z Kanady, rokrocznie w to samo miejsce, by przezimować w korzystniejszych dla nich warunkach.
Wsiadamy do busika i w około 10 osób udajemy się w trzygodzinną podróż. Z nami rodowici Meksykanie i para cholernie amerykańskich Amerykanów (podczas rozmowy okazało się, że nie wiedzą, gdzie jest Kilimandżaro), a prowadzi meksykański od 27 lat Amerykanin o polskich korzeniach i nazwisku (sami swoi, choć on po polsku ni w ząb). Po drodze piękne, magnetyzujące widoki, m. in. drugie co do wielkości jezioro Meksyku. Droga względnie dobra. Tak, do momentu, gdy wjeżdżamy na płatną (innych tu nie ma) autostradę. Tak kiepską autostradę to chyba tylko w Polsce można spotkać. Autem rzuca, nami wytrząsa, buda skrzypi niemiłosiernie. A wszystkie te atrakcje na drodze, która (paradoksalnie!) reklamuje się na wjeździe, jako ta na której chciałyby lądować i startować samoloty. Co najmniej grube nieporozumienie.
Po drodze zwiedzamy fakultatywnie kopalnię złota. Nuda. Kto kilka kopalni w życiu widział, na tym wrażenia żadnego akurat ta kopalnia nie wywrze. Do zapamiętania jedynie pisuar – okaflowana wanna. Też zabytkowy.
Jedziemy dalej bocznymi drogami. Dziurawo i nierówno. Co wioska to koszmarne ‘topes’ zmuszające kierowcę nawet nie do zwolnienia, a wręcz zatrzymania pojazdu i przejechania powoli na jedynce, o ile nie chce uszkodzić auta. Teraz rozumiem, dlaczego w Meksyku tak wiele, zwłaszcza poza miastami, terenówek i pikapów. Auta osobowe na takie drogi i niespodzianki (dla Meksykanina oczywistości) w stylu ‘śpiący sierżant’ są po prostu za delikatne. Poza oczywistym powodem, że na wsi i ranczu bardziej praktyczne są duże wozy.
Wioski wyglądają biednie. Szczątkowe rolnictwo, dreptający po podwórkach i zagonach drób, wychudzone i jakby mniejsze, niż w Polsce konie, osły i krowy na wypalonych słońcem pastwiskach.
Zatrzymuje nas patrol policji. Kilka aut przy drodze z uzbrojonymi po zęby funkcjonariuszami z palcami na spustach. Tu nie ma żartów. Hasło ‘turismo’ otwiera nam drogę dalej. Dojeżdżamy do polany, skąd pieszo, prowadzeni przez starego Meksykanina ruszamy w las. Przewodnik jest konieczny, bowiem motyle codziennie zmieniają stanowisko i tylko on wie, gdzie są dzisiaj. Idziemy nieśpiesznie pięknym, świerkowym borem. Dukt zwęża się coraz bardziej. Gdzieś tam przelatuje motyl. Droga staje się nadspodziewanie długa i uciążliwa. Może warto było wsiąść na jednego z wielu koni oferowanych turystom przy wejściu do lasu? No nic, oby cel podróży był wart tego wysiłku…
Z wolna naszym oczom ukazuje się widok, który autentycznie zapiera dech w piersiach. Niezliczone mnóstwo, zdawałoby się miliony pomarańczowych motyli fruwa nad naszymi głowami. Oblepiają drzewa, tańczą w powietrzu, przysiadają na krzakach, by za chwilę znów poderwać się do lotu. Nieprzerwanie furkocząca, żywa chmura. Szum trzepotu nieprzeliczonych motylich skrzydeł. Fantastyczny, niezapomniany widok. Po stokroć warto było tu dotrzeć! Zachwyt zastępuje dotychczasowe zwątpienie.
Ostre światło słońca i mocne cienie gęstego lasu nie pozwalają na wiele przy robieniu zdjęć, niemniej najpiękniejsze obrazy zostają w głowie.
Dziewczyny wracają konno (witaj przygodo!). Jesteśmy na ok. 3500 metrach wysokości n.p.m. Elizka chwilowo niedomaga (ta wysokość, długa podróż plus niewyleczona choroba). Powrót konno to jedyny rozsądny wybór w tej sytuacji. Ja tnę z buta z resztą grupy. Po drodze piękne widoczki. I muchy. A po kilku kilometrach marszu polana i spotkanie z dziewczynami. Dotarły cało, choć z przygodami (Elizka spadła z konia, bo ten się wystraszył). Na szczęście nic poważnego się nie stało. Smaczny posiłek w urągającej wszelkim zasadom higieny kuchni z barem (lecz kto by się tym przejmował), cerveza i w drogę powrotną. Długo po zmroku i później, niż to było w planie jesteśmy znów w Moreli.
jedziemy do stolicy 2009-01-24
Zrywka o poranku, pakowanie i żegnamy się z hotelem Qualitat (trzy gwiazdki i dwa brylanty, które właściciel sam sobie dodał, ot tak, dla picu chyba i pewnie by z daleka wyglądało na pięć gwiazdek). Ostatnie śniadanie w hotelu to kolejna wariacja na temat zemlonej fasoli, jajek, sosu salsa i niezmiernie pysznych, świeżych owoców. Oraz niezmiennie świetna kawa z cynamonem. Napiwek tu, napiwek tam i wypad z hotelu. Stajemy przed nim z bagażami i po krótkiej chwili zjawia się taksówka. Nic dziwnego – tutaj praktycznie co trzeci samochód to taksówka. Marta pyta o cenę kursu na dworzec, ‘30 pesos’ w odpowiedzi. Wsiadamy i jedziemy naprawdę spory kawał. Równowartość siedmiu i pół złotego, i to do podziału na troje, za 20 minut jazdy i wiele przebytych kilometrów to autentycznie dobra cena. Aż trudno nie dać napiwku.
3,5 godziny w autobusie spędziłem nie próżnując. Nadrobiłem zaległości w pisaniu notatek z podróży. No właściwie, nie oszukujmy się, wszystko co tutaj do tej pory było do przeczytania napisałem właśnie w autobusie, wystawiając mą lichutką pamięć na naprawdę ciężką próbę. Teraz wiem, że warto pisać od początku i na bieżąco, bo niezwykle ważne są pierwsze wrażenia. Później człowiek przyzwyczaja się do nowych sytuacji, kontrasty kulturowe rozmywają się. To, co z początku szokuje, później ledwie dziwi, by wreszcie stało się czymś zwyczajnym i powszednim.
Zatem Meksyk miasto. Mega miasto. Przy wjeździe posterunek wojska ze stanowiskami obłożonymi workami z piachem. Jak na wojnę. Potem kompleks czystych i ekskluzywnych względem reszty budynków, nowych wieżowców. Tuż za nim drewniano-kartonowe slumsy.
Przesiadamy się do taksówki. Do kolekcji świetlanych sprzedawców i innych ulicznych zawodników dodajemy jeszcze żonglera, sprzedawców puszek z napojami, tortill, gum do żucia, bułek, orzeszków oraz – uwaga! – policjanta, który zbierał od kierowców drobne w służbowy kask. Po co czy za co czy na jaki zbożny cel – pozostaje to dla nas zagadką. Może celem wsparcia swojej policji (w myśl przebrzmiałej u nas akcji ‘popieraj swoją policję)? Nie wiadomo. Jedni wrzucali, inni nie.
Meldujemy się w hotelu i znowu nielekkie zdziwienie. Nie płacimy z góry za pobyt, nie wypełniamy kwestionariuszy, nie zostawiamy paszportów. Po prostu bierzemy klucze i idziemy mieszkać. Cudnie jest. My jednak zostawiamy bagażowość i ruszamy na pierwszy spacer po stolicy. Trochę przy tym cykamy się o bagaże, skoro tu taka nieco niefrasobliwość, jednak obawy były płonne; zastajemy je po powrocie w nienaruszonym stanie. Po prostu hotelowy czy wręcz mentalny, meksykański luz. Nie zawsze i nie w każdej dziedzinie życia oczywiście. Hotel znajduje się w ścisłym centrum, więc do wielkiego zocalo z imponującą katedrą mamy parę kroków. Największe na mnie wrażenie robi jednak niesamowicie wielka flaga Meksyku na placu przed katedrą. W życiu tak wielkiego sztandaru nie widziałem. Poruszany majestatycznie leniwymi podmuchami wiatru góruje nad głowami wszystkich i jest dobrze widoczny z każdego miejsca zocalo.
Na każdym skrzyżowaniu czasem nawet kilku policjantów, którzy kierują ruchem tak, że przechodzi się przez jezdnię nawet, gdy czerwone światło na to nie pozwala. Wygwizdują przy tym melodyjnie i nerwowo, stanowczo gestykulują. Wokół fale aut i fale pieszych. W symbiozie, w zgodzie, nie wzajem na pożarcie.
Podchodzimy do grupki tańczących w tradycyjnych strojach potomków Azteków. Fotografujemy zawzięcie, ale w pewnej chwili podchodzi do nas jeden z tancerzy i zdecydowanym ruchem dłoni pokazuje, by nie robić zdjęć. Uznaliśmy, że żadne tam historie typu ‘kradzenie duszy’, ot po prostu nie wrzuciliśmy do czapki, gdy zbierano, stąd brak zgody na focenie. Nie to nie. Ciężko wszelako założyć, że przyszli tu sobie tylko potańczyć rytualnie, akurat tu, gdzie tysiące turystów z mnóstwem obiektywów. Zarobić przyszli i tyle.
Wchodzimy do katedry. No flash! Mądre podejście do rzeczy, w Polsce rzadko spotykane. U nas są dwie opcje na ogół: fotografowanie bez ograniczeń bądź całkowity zakaz focenia. Tu można focić wszędzie, czasami pod warunkiem jednak, że bez lampy błyskowej. W to nam graj! Oczywiście zdarzają się palanty (sorry Japończycy i Amerykanie, ale to zwykle z tej grupy turystów), którym wydaje się, że ich zakaz nie dotyczy. Drażni mnie to, bo jeśli ktoś idzie nam na rękę nie zabraniając focenia całkowicie, to wypada uszanować zasady na jakich popstrykać sobie można. Z wyłączeniem tańczących zarobkowo Indian! (żart, nie fotografowaliśmy ich, jeśli tego nie chcieli).
Wnętrze katedry nie zachwyca. Ot wielki, ale wcale nie przepiękny czy cudownie mistyczny kościół. Za to napotykamy polski akcent – na ścianie wielka tablica upamiętniająca wyświęcenie katedry przez Jana Pawła II.
Obiad w ładnej restauracji z kelnerkami w dziwnych uniformach. Z wielkimi pomarańczowymi trykotami na ramionach. Przy kasie autentyczna książka życzeń i zażaleń (komuno wróć!), a w wejściu prawdziwe, gotowe drinki i potrawy serwowane w lokalu. Na pokaz. By mieć pogląd, na to co w środku podają, a i pewnie apetyt zaostrzyć. Jedzonko faktycznie dobre. Piwko podawane w schłodzonych kuflach – dobry, meksykański zwyczaj. Nowa objętość – 355 ml. Widać, co marka i browar to własne zasady. [Jak się później okazało, to najpopularniejsza objętość, jeśli chodzi o sprzedawane piwo.]
Wieczorem lokalny drink wg zamówienia Fernanda w przyhotelowej restauracji (na bazie tequili, stąd zbyt mocny w smaku; wódka ma nieporównanie delikatniejszy, zwłaszcza w drinkach, posmak). I wreszcie spanko w przytulnym, niewielkim pokoju. Aha – pilot tiwi wmontowany w ścianę i obok sterowanie światłem i wiatrakiem na suficie. Na wyciągnięcie ręki z łóżka! Piękna rzecz. I jak cieszy! :D
smakowanie Meksyku-stolicy 2009-01-25
Jest niedziela i nie jest łatwo znaleźć czynną knajpkę, by zjeść śniadanie. W drodze na poranny posiłek idziemy przez zocalo. A tu się dzieje, że ho ho. Niesamowite tłumy, chorągiewki w rękach, balony i baloniki, sztandary oraz scena i głośniki, a z nich śpiewane na żywo pieśni rewolucyjne. Atmosfera co najmniej jak na polskich pochodach pierwszomajowych. A pewnie podnioślejsza, bo czuć wyraźnie, że ci, co tu się zebrali, są nieprzypadkowo, że przyszli zamanifestować idee, w które żarliwie wierzą (a w Polsce przeca różnie z tym bywało, by nie rzec, że mało kto tak naprawdę w hasła i idee sztandarów pierwszomajowych wierzył). Był to w rzeczy samej wiec. Otwarty. Bo manifestowało wiele partii, z których najgłośniejsza i najliczniejsza była Partia de Trabajo (Partia Pracy). Aż dziw, że takie poparcie ma partia o tak populistycznych hasłach (inne zresztą operują podobnymi demagogizmami). Widać bieda i trudna codzienność znakomitej większości Meksykanów sprawiają, że łatwo tu trafić na podatny grunt hasłami o walce z korupcją, biedą, brakiem równouprawnienia, zacofaniem wsi, itd. I na nich zdobywać poparcie i popularność. A wszystko to w imię (trwającej od siedemdziesięciu lat) rewolucji i z błogosławieństwem Zapaty. Tak czy inaczej – zdumiewające zjawisko socjologiczne! Trudno mi oderwać oczy i obiektyw od tych szczerych, choć naiwnych obrazków.
Meksyk to kraj biznesu. Właśnie tak! Nie biznesmenów, a biznesu. I to z zastrzeżeniem, że nie small, nie mini biznesu, ale prawdziwego mikro biznesu. Tu każdy może produkować i sprzedawać cokolwiek i niemalże gdziekolwiek. Wata cukrowa, balony, świeże owoce krojone i pakowane w plastikowe kubeczki, tortille własnej i nie własnej roboty, bańki mydlane, malusieńkie gastronomie, chusteczki higieniczne, etc. Na ulicy, w parku, przy muzeum, na skrzyżowaniu, wszędzie, gdzie są ludzie. I w metrze!
W metrze dominują sprzedawcy pirackich płyt z popularnymi melodiami i piosenkami. Wsiadają na jednym przystanku i wysiadają na następnym. W tym czasie z discmana w ręce i głośnika umieszczonego sprytnie w plecaku na plecach puszczają głośno próbki utworów ze swoich nielegalnych płyt. Potem głośno zachwalają i zachęcają okazyjną ceną (nawet 3 peso za płytkę CD – 75 gr., za lepsze jednak na ogół 10 peso – 2,5zł). Czasem coś sprzedadzą. Na przykład mnie. Prawa autorskie, zaiksy, walkę z piractwem wszyscy zdają się mieć w głębokim poważaniu. Jedni kupują za bezcen, inni z takiej sprzedaży próbują żyć. Machina pracuje, nikt się nie wtrąca. Meksyk!
Po wielu przesiadkach w metrze (tu kolejna niespodziewanka – bilet na metro za ledwie 2 peso - 50gr.) docieramy do bazylik (starej i nowej) Matki Boskiej z Guadelupe. Odczucia mam mieszane. Moooocno zmieszane. Bo i prawdziwa, szczera pobożność, i tłoczność, i monstrualnych rozmiarów statuy Matki Boskiej i Jezuski ukrzyżowane niesione na pamiątkę do domów, i objawy ekstremalne religijności z pokonywaniem ostatnich metrów na kolanach włącznie, i wielkie bukiety żywych kwiatów na głowach niesione i w hołdzie przed świętą relikwią składane… Zbiorowa paranoja, kupczenie świętymi symbolami, zdjęcia z wizerunkami Jana Pawła II i Matki Boskiej i kucykiem na biegunach tonącymi w sztucznych kwiatach, kolorowe uniformy różnych formacji chrześcijańskich. Przemysł pielgrzymkowy na niespotykaną skalę. Wzniosłość pomieszana z blichtrem. Próba dotknięcia nieba zmiksowana z ziemską, naiwną, trywialną w formie empatią religijną.
Warto zobaczyć! I ocenić samemu. By zwątpić. Lub otworzyć oczy na.
Jedziemy jeszcze do Muzeum Antropologicznego.
To kolejne, ciekawe socjologicznie miejsce. Mnóstwo tuziemców, często całe rodziny, szukających informacji o swoich korzeniach, wzmacniających więź z własną przeszłością. Wielu robi notatki w zeszytach, każdy ogląda z powagą, chłonie, przypatruje się, ogarnia. Jeżeli słychać śmiech, to można mieć pewność, że to obcokrajowcy.
Pięknie jest mieć tak wspaniałe korzenie, jak mają Meksykanie. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdy nasza, europejska cywilizacja biegała po lasach za zwierzyną, za wielką wodą rozwijała się fantastyczna, uduchowiona (i artystycznie, i religijnie), mocna i ułożona cywilizacja Indian. W konfrontacji wzięła górę (niestety?) nasza kultura, kultura układów, agresji i podstępów, chciwości i broni. To tezy radykalne (aż dziw, skąd to we mnie), ale trudno tak nie pomyśleć, pochylając głowę nad świadectwami wspaniałej kultury tych ludów. Doprawdy żal, że historia zadziała się właśnie tak, a nie inaczej…
Mieliśmy jeszcze pospacerować po mega parku miasta Meksyk, lecz zamknęli go niespodziewanie dla nas wcześnie. Za to trafiliśmy na plac Garibaldiego, gdzie usługi swe oferują Mariachi. Kilkudziesięciu muzyków stoi codziennie na tym samym placu i czeka na klientów potrzebujących oprawy muzycznej na wesele, pogrzeb czy też inne uroczystości. Zacne to.
Obiad (i kolacja w jednym) na pięknym patio Casa de Azulejos – Domu Kafli. Nieśpieszny powrót do hotelu. Drobne nieporozumienia wskutek wyluzowania i nieznajomości angielskiego przez recepcjonistę. Jak zwykle jednak wszystko dobrze się kończy. No, nie wszystko może. Elizka odzyskuje formę po perturbacjach chorobowych, ale Marta niedomaga coraz bardziej. Ale będzie dobrze! Nie wątpię ani trochu.
No może trochu…
"pływające ogrody" 2009-01-26
Czuję spojrzenia ludzi tutaj. Gdy je łapię, oni natychmiast kierują wzrok na co innego. Niby Białas to tutaj żadna atrakcja. A jednak oni się przypatrują. To nieco krepujące, choć z drugiej strony jakoś tak łechce. Nie będę próbował się domyślać, co za tymi spojrzeniami, co w głowach tych, którzy obserwują. Niech będzie, że to zwykła ciekawość i zainteresowanie odmiennością.
Dzień udany, choć najmniej chyba z dotychczasowych. Wycieczka do pływających ogrodów to dla mnie megaśna porażka. Dla mnie, bo Elizka twierdzi, że było całkiem fajnie. Dla kajakarza, co niejedną ładną rzeką spłynął i ‘kwiaciarza’, który z wieloma ślicznymi kwiatami ma do czynienia na co dzień, ta wycieczka to ledwie słabiusi spacerek łódkami pośród lichych szkółek ogrodniczych. Niesamowity zawód. Samo hasło ‘Pływające ogrody’ mnie elektryzowało. Kwiecistość i to w formie pływającej. Łał! I to jeszcze wpisana na listę dziedzictwa UNESCO. A tu taki zawód… Eh.
No tośmy się udali we dwójkę (Marta w hotelowym łóżku zmaga się z chorobą) do Templo Mayor, pozostałości po stolicy Azteków bezpardonowo zajętej i zniszczonej przez hiszpańskich konkwistadorów. I co? I tzw. guzik. Czyli gówno. W poniedziałki obiekt zamknięty.
Pełni złych przeczuć ruszamy do muzeów Fridy Kahlo, Diego Rivery i Lwa Trockiego. Pierwsze nieczynne, bo poniedziałek; drugie nieodnalezione (no nie szukaliśmy zbyt zaciekle po prawdzie); trzecie trudne do namierzenia, ale przynajmniej otwarte codziennie. Jak zapewnia przewodnik. Czyli, jak to w życiu turysty bywa, zamknięte na cztery spusty.
Prawda przewodnika rozmija się z prawdą rzeczywistości. Robotnicy przed muzeum doradzają: „Maňana!”. Jasne, pewnie jutro tu przyjdziemy… Za to spacer w poszukiwaniu muzeów pozwolił nam odkryć niezwykle ładną, spokojną, zadbaną, zgoła nie meksykańską dzielnicę. Takie meksykańskie Sępolno. Aż chciałoby się tu mieszkać.
Na skutek muzeowych niepowodzeń postanowiliśmy zrobić coś, co musiało wypalić. Pojechaliśmy zatem metrem (bardzo malowniczym społecznie i dobrze już znanym środkiem tutejszej komunikacji zbiorowej) do Bazyliki Matki Boskiej Guadelupiańskiej. Po pamiątki. Dla bliskich, którym takie religijne gadżety sprawią przyjemność. Zakupy udane. Odwiedziliśmy też bazylikę nową, w której umieszczono oryginał wizerunku Matki Boskiej z Guadelupe. Jakże odmienny klimat od wczorajszego! Bez tłumu, zgiełku i ścisku obejrzeliśmy z poziomu ruchomych schodów świętą relikwię. Zupełnie nowe doznanie! Nawrócenie to jeszcze nie było, ale o ile normalniej wszystko wokół wizerunku Matki Boskiej wyglądało. Fakt, że ciągle pielgrzymi na kolanach pokonujący ostatnie metry do bazyliki, że wciąż dziwnie uziemszczone boskie symbole na straganach przed bazyliką. Ale odium wokół tego zdecydowanie normalniejsze i bardziej przystępne.
Powrót na piwko do hotelowej restaurancji, rozmowa o wydatnych twarzach tuziemców bez wydatnych kości policzkowych i o płaskich tyłkach Meksykanek, zamieszanie z kelnerem przy płaceniu rachunku. Chciał skasować nieopatrznie za jedno, a wypiliśmy trzy piwa. Cudowna, wrodzona, polska uczciwość nie pozwoliły mi tak pozostawić tej sprawy i narazić kelnera na straty. A cudowna, wrodzona, polska skromność kazała mi o tym teraz napisać.
Jeszcze pisanie kartek do rodzin i znajomych i wyjazd do pokoju. Jutro mykamy poza Meksyk miasto.
(Aha! O poranku kolejny niecodzienny obrazek widziałem – mniej więcej dziesięciu mężczyzn, z czego większość uzbrojona, opróżniało budkę telefoniczną z wrzuconych monet. Taaa. Cóż, widać, że taka garstka monet to musi być spora pokusa dla tuziemców, że aż taka załoga. Bezpieczeństwa nigdy dość. Albo wraca moja teza o nadmiarze rąk do pracy…)
piramidy - odsłona pierwsza 2009-01-27
Niby mieliśmy się pozbierać na 9., ale jakoś tak wyszło, że dobrze po 10. ruszyliśmy w trasę. Najpierw wczorajsze Templo Mayor, dwa kroki od naszego hotelu. Pozostałości po mieście Azteków, które przetrwały mimo najazdu Hiszpanów. Pieczołowicie odrestaurowane, ale jednak to tylko ruiny. Prócz nich muzeum, a w nim te eksponaty, które nie zmieściły się w Muzeum Antropologicznym. Niemniej warte zobaczenia.
Potwierdziło się to, co już spostrzegłem wcześniej, czyli nadmiar ludzi do obsługi czegokolwiek. Zbyt wielu parkingowych, policjantów w „newralgicznych” miejscach, kustoszów i strażników w muzeach przy każdych schodach, naganiaczy i naciągaczy oraz zwykłych dobrych dusz, które miejsce do zaparkowania wskażą i szybę umyją. Jeśli dasz niby-bakszysz, to dla nich super; jeśli nie, to i zwykłe ‘gracias’ od biedy wystarczy.
Jedziemy metrem do końcowego przystanku Indios Verdes (Indianie zieloni?), oczywiście znowu w towarzystwie sprzedawców różnych różności. Są grzeczni wobec siebie. Jeśli wsiądzie ich dwóch naraz, jeden czeka cierpliwie, aż drugi skończy prezentację i dopiero później wkracza do akcji. Znowu kupiłem płytę. Za dwa i pół złotego! Nie sposób nie skorzystać.
Wysiadamy w miejscu, które jest jakimś dzikim, rządzonym przez chaos „dworcem autobusowym”. Niesamowita wprost ilość busów, busików i autobusów. Prowizoryczne perony i kierowcy, którzy po prostu nawołują do swoich zdezelowanych maszyn. Pobłądziliśmy trochę, nim znaleźliśmy właściwy autobus. Właściwie trafiliśmy na niego przy wyjeździe. Oczywiście nie było żadnego problemu, by wsiąść na środku drogi. Za kierownicą dziecko. Aż mnie zmroziło. No ale wierzę (jakkolwiek małej wiary jestem), że wiek i kwalifikacje stosowne. Na środku przedniej szyby ołtarzyk z wizerunkiem Matki Boskiej i świeżymi, choć nieco przywiędłymi kwiatami, a w głośnikach ostra łupanka, światowe hity sprzed bardzo wielu lat.
Przyglądam się temu, co poza oknem i focę przedmieścia Meksyku. Tak, to miasto jest ogromne. Ale tylko w sensie rozległe. To miasto to wzgórza oblepione domami. Im dalej od centrum, tym bardziej betonowo, szaro, ciasno. Domy niedokończone. Wszystkie bez wyjątku niemalże. Pewnie są to ciągle, w świetle prawa, budowy, więc opłaty mniejsze, podatki uniknięte i w ogóle korzyści.
Wjeżdżamy w wioski. Autobus zatrzymuje się, gdzie kto chce i zabiera każdego, kto nań kiwnie. Okrutne ‘topes’ czynią drogę uciążliwą. Autobus co i rusz zatrzymuje się, by podskoczyć na nierównościach, ruszyć z kopyta (na ile autobus to potrafi) i po stu metrach znów wszystko powtórzyć. A przeszkód bez liku. Że przy szkołach, kościołach, w centrach wiosek – to jeszcze można zrozumieć. Ale że w szczerym polu?? To grube nieporozumienie.
No dobra. Dojeżdżamy sponiewierani do piramid Teotihuacan. Żar wali z nieba, słońce „operuje” tak mocno, że kupujemy kapelusze na najważniejsze części ludzkiego ciała. Ruszamy w dwukilometrową drogę pośród piramid i innych starych budowli. Wszędzie drobni sprzedawcy cudownych kamieni, masek, kolorowych koców, drewnianych fujarek i czego tam bądź. Waluta obowiązująca i oczekiwana – dolary amerykańskie (niemniej koszulkę z Katriną udało mnie się kupić za pesosy, nie przepłacając w ten sposób). Zresztą faktem jest, że Amerykanie często dają się namówić i kupują.
Piramidy jak piramidy. Się weszło, się zeszło, w międzyczasie popatrzyło i popodziwiało. Tu, tam i z powrotem. Upał nieznośny. Chłodzimy się piwem w knajpie przy wejściu i wracamy autobusem do Mexico. Na wielkie szczęście inną, równą i gładką drogą. Bez tych cholernych ‘topes’.
W metrze sprawdziłem reakcję na słowo ‘gringo’, czyli obraźliwie o niechcianym, niepożądanym i nielubianym gościu czy wręcz najeźdźcy. Dziewczyna przysłuchująca się naszej rozmowie na dźwięk tego słowa struchlała. Czyli ok. Unikają tego wyrazu w odniesieniu do obcych i dobrze to o nich świadczy.
Wieczór zwyczajowo już w hotelowej restaurancji. Internet, zamawianie hotelu na następny etap, itp. Jutro walimy do Puebli. 2 godziny drogi autobusem, 126 km od Meksyku miasta.
do Puebli 2009-01-28
Bez pośpiechu i nastawiania budzika wstajemy rano, pakujemy się i zjadłszy śniadanko ruszamy w podróż do nieodległej Puebli. Ostatni przejazd stolicowym metrem i odprawa na dworcu autobusowym. Tak – ni mniej, ni więcej, a właśnie odprawa! Bagaże musieliśmy nadać w specjalnym okienku, a wejście do autokaru wiodło przez piszczącą na żelastwo bramkę. Po drodze musieliśmy także oddać do przeszukania wnoszone na pokład autobusu plecaki.
Przypomniało mnie się teraz, że miałem wcześniej już o dwóch rzeczach napisać. Pierwsza – w większych miastach myją chodniki przed sklepami, hotelami i innymi tego typu instytucjami. Szmata, mop, detergenty, wiadro wody i jazda. To wszakże wizytówka miejsca i czysto musi być. Stąd o poranku trudno przejść, mimo pięknej pogody, suchą stopą po centrum. Na szczęście wysoka temperatura o każdej porze roku sprawia, że ślady sprzątania szybko znikają.
Rzecz druga – otwarte na klienta kuchnie restauracji. Masz ochotę popatrzeć, jak przyrządzają twój posiłek – proszę bardzo. Zajmujesz odpowiednio dobre do oglądania miejsce i widok masz jak na dłoni. Ba, w niektórych miejscach wprost przez kuchnię przechodzi się do toalety. Taka otwartość.
Dojeżdżamy do Puebli racząc się po drodze pięknymi widokami dwóch wulkanów. Ośnieżone szczyty tych pięcioipółtysięczników robią wrażenie. Tem większe, że wokół ok. dwudziestu stopni, a w słońcu zdecydowanie więcej.
Bierzemy legalną taksówkę, tzn. taką, na przejazd którą bilet kupujesz na dworcu. Ponownie za grosze, w porównaniu z Polską, odstawszy swoje w korkach i kluczywszy wiele kilometrów miastem, docieramy do hotelu. Szału nie ma. Póki co, to najtańszy hotel z dotychczasowych. I najbardziej spartański. Dziewczyny kwękają, ale nikt przeca nie liczył na luksusy za te pieniądze (ok. 30 zł. od osoby). No i to w końcu tylko jedna noc, więc… Ruszamy od razu w miasto, by nie tracić dnia. Zocalo, katedra (zamknięta), kościół Santo Domingo (takoż). Zwiedzanie dopiero po szesnastej, bo teraz przerwa. Kluczymy zatem spacerownie po uliczkach autentycznie uroczego miasteczka. Szybki obiad (kolejna wariacja na temat placków kukurydzianych i mięska, nie dla Elizy:), ceny o wiele niższe, niż w stolicy. W to nam graj.
Minęła szesnasta, zwiedzamy świątynie od środka. Katedra – standard, Santo Domingo – dużo więcej, niż standard. Najpiękniejsza perła meksykańskiego baroku, jak zapowiada przewodnik, jest w istocie perełką. Główna część kościoła piękna, natomiast barokowa nawa przepiękna, ociekająca złotem, bogata w formie i zachwycająca misternością i pietyzmem wykonania.
Przy wyjściu napotykamy polską wycieczkę i panią pilot (pilotkę?), którą widzieliśmy dzień wcześniej z inną wycieczką w stolicy. Postanawiamy pospacerować. Ot tak, bez przewodnika w ręce, gdzie oczy poniosą. Pomysł świetny i wrażenia lepsze jeszcze. Puebla to prawdziwie ładne, czyste i klimatyczne miasteczko i bez wątpienia warto poszwendać się po jego zakamarkach.
Zapada zmrok, zachodzimy na osławioną pasitę. Pasita to likier, nalewka na rodzynkach. Podawana w małych kieliszkach, z kawałkiem koziego sera. Porcja niewielka, a jednak już pierwszy kieliszek sprawił, że przyjemnie zaszumiało w głowie. Próbujemy jeszcze tego i owego z mnóstwa likierów (ale tylko likierów) podawanych w tej sympatycznej, śmiesznej eksponatami i humorem na ścianach knajpce. Zjazd do hotelu, nocne Polaków rozmowy i piwko na patio. Jutro na poważnie będziemy szukać autka do wypożyczenia. Jeśli się nie uda – jeszcze jeden etap autobusem. Do Łasiaki, czyli Oaxaca’i :)
Aaaaa. Dałem się orżnąć jak pierwszy lepszy na kupnie zeszytu i długopisu, by sporządzać te notatki. W przeliczeniu dałem ok. 20 zł. Dużo za dużo. No ale miałem ciśnienie, by dotychczas używany przeze mnie zeszyt i długopis oddać Marcie. Taki jestem. Niby drobiazg, ale spokoju mi to nie dawało. I już.
Nim zaśniemy, dużo śmiechu. Fernando, człowiek z Morelii, tuziemiec, zadzwonił do Marty na telefon hotelowy. Pomińmy, że jak w "Misiu" przykręcony na stałe do stolika. Marta rzuciła się do telefonu, poderwała słuchawkę i… ta została jej w ręce, a telefon z przewodem na stoliku. Nim złączyła to wszystko do kupy, pospadaliśmy z łóżek ze śmiechu.
Miałem jeszcze o kiblach napisać, że takie nieco inne niż w Europie, ale to już raczej innym razem.
droga do Oaxaca 2009-01-29
Z wypożyczenia auta póki co nic nie będzie (za dużo sobie życzą @^&*/#yni za odstawienie auta na miejsce wypożyczenia), wiec jedziemy dalej autobusem. Ok. 4 godzin drogi. Jakąś bardzo drugą klasą. Ni kibla, ni telewizorów, ni kanapek i napojów na wejściu. Za to dużo klimatyzacji. Baaaardzo dużo. Tak dużo, że pierwszy raz od wielu dni założyłem polar. Dobrze, że był w podręcznym plecaku.
Patrzę na mijające nas auta i myślę o specyficzności tutejszej motoryzacji. Auta na ogół amerykańskie, choć w dużych zwłaszcza miastach, także marki europejskie. Tyle, że pod innymi, niż w Europie, nazwami. Skoda Octavia I to tutaj VW jakiś tam (wiem, że nieprecyzyjnie to naświetlam, bo wiadomo, że skoda to volkswagen teraz, ale tutaj w ogóle marki skoda nie ma). Taksówki to zwykle auta japońskie (nissan tsuru, czyli co po europejsku? sunny?), a w stolicy garbusy i hyundaie atosy oraz inne małe auta, na ogół trzydrzwiowe. Ciężko o nich powiedzieć, że są chociażby rodzinne, a co dopiero, że nadają się na taksówki. No ale nie w Meksyku. Postoje są tylko przy dworcach. Wszędzie indziej taxi łapie się z łapy na ulicy. Przez uchylone okno krótka rozmowa o cenie za kurs do wyznaczonego celu i wsiadasz bądź nie. Obcokrajowiec, który na obcokrajowca wygląda (co, gdy się jest obcokrajowcem, wcale nie jest trudne) i przystanie na chodniku, powoduje, że taksówkarze zwalniają i trąbią bądź mrugają światłami, pytając w ten sposób czy akurat taxi nie jest potrzebne.
Roboty na drodze nie są oznaczone żadnymi znakami, a zawsze dwóch facetów stoi z chorągiewkami na końcach odcinków robót. I ostrzegają nadjeżdżających. I regulują ruch. I na ogół nie są tam wcale potrzebni ze zdroworozsądkowego punktu widzenia, bo roboty całkiem na poboczu, a ruch co najwyżej umiarkowany. Ale machają nieustannie i na tym polega ich praca. Przez cały boży dzień. Niby fajnie, bo robota niemęcząca, ale w spiekocie i nudzie do sześcianu nie wygląda już tak fajnie, że tylko pozazdrościć.
I jeszcze pociągi drogowe. Wielkie ciężarówy które ciągną dwie długie przyczepy naraz. Normalny widok na bezkresnych drogach Meksyku.
Po dwóch godzinach jazdy dojeżdżamy do jakiegoś przystanku pośredniego i mamy pięć minut na rozprostowanie kości, szybkie zakupy i siusiu. Dosiada się kilkanaście osób i jedziemy dalej. Zupełnie dla mnie nieoczekiwanie Meksyk pokazuje nowe swe oblicze. Góry. Takie raczej Sudety, niż Tatry czy Alpy, niemniej jednak widoki są przepiękne. Z aparatem gotowym do strzału patrzę z zachwytem na to, co za oknem.
Autobus sunie mozolnie drogą, którą widać z trudem wytyczono i zbudowano pośród tych pięknych pagórów. Co jakiś czas sielski obrazek stada owiec, kóz i czego tam bądź wypasanych przez pasterza na bardzo skąpych, spalonych słońcem łąkach. Do zestawu przydrożnych sprzedawców dorzucam jeszcze sprzedawców plastikowych TIR-ów dla dzieci.
Okazało się, że jechaliśmy pięć godzin, dłużej niż zakładaliśmy, jednak podróż była autentycznie przyjemna, bo piękne widoki. Mimo niedostatków w komforcie podróżowania.
Dobijamy do Oaxaca (mówi się jednak Łachaka, szkoda, bo Łasiakę łyknęliśmy gładko i została nam w głowach). Jedziemy (za grosze oczywiście) taksówką do rynku i stamtąd wyruszamy z walichami na poszukiwanie noclegu. Jak to w życiu bywa, wbrew założeniom nie jest łatwo znaleźć tani i przyzwoity hotel w pobliżu zocalo. Niedługo potem okazuje się, że w Oaxaca nie jest w ogóle łatwo znaleźć tani hotel. Jeśli coś w dobrej cenie napotykamy po drodze, to okazuje się, że standard tak niski, że tylko dla w ogóle niewybrednych (o dziwo, nawet nie dla mnie) lub nieprzywiązujących wagi do choćby minimum estetyki. Szczegóły pominę.
Trafiamy na ulicę pełną różnorakich hoteli (tu, w Meksyku, jest tak, że przedstawiciele jednej branży organizują się zwykle w jednym rejonie, np. są rewiry sklepów komputerowych, hoteli, warsztatów, itp.; jedynie ‘farmacias’ czyli niby-apteki są naprawdę wszędzie). Właściciel jednego z hoteli dał dobrą cenę na wejściu (500 pesos za trójkę, czyli niewiele ponad 40 zł od osoby) i zaprezentował pokój. Schludny, duży, ale przytulny. Bierzemy go na dwie noce. Najlepszy standard, jak do tej pory, spotkaliśmy w stolicy. Tutaj mamy pokój największy i całkiem fajny za cenę nisko sezonową. [po wyprawie okazało się, że to był chyba najlepszy pokój, w jakim mieszkaliśmy]
Spacer po mieście i rekonesans w sprawie wypożyczenia auta. Okazuje się to przedsięwzięciem duuuużo droższym, niż zakładaliśmy, więc na razie zostajemy przy opcji ‘autobusy’. A biesiadowanie w rynku staje się nieco uciążliwe ze względu na oferujących co i rusz swe towary sprzedawców z ręki. Grzebienie, bluzki, łyżki, kwiaty, ozdoby, święte figurki świętych i bóg wie, co jeszcze. Wieczorne szwędanko i zjazd do fajnego hotelu.
piramidy - odsłona druga 2009-01-30
Pobudka bez budzika. Śniadanie w malutkiej restauracji. Jedziemy dziś do Monte Alban, kolejnego kompleksu piramid. Nie spodziewam się cudów. I, jak się okazało później, srogo się pomyliłem. W drodze na dworzec-widmo zaczepia nas pewna pani, która oferuje wycieczki na Monte Alban właśnie. 50 pesos (12 zł) za drogę w te i z powrotem i przewodnika na miejscu skutecznie nas zachęciło. Narajaczka prowadzi nas pod adres, który okazał się być tym, który zalecał Marty przewodnik. Czekamy na bus chwilę i po około 20 minutach drogi jesteśmy na miejscu. A z nami parki Włochów, Holendrów i paru jeszcze innych turystów. Na miejscu czeka na nas przewodnki Miguel, sympatyczny tuziemiec, który opowiada po hiszpańsku i angielsku. Barwnie przedstawia miejsce i oprowadza nas po części kompleksu, po czym daje wolną rękę i dużo czasu.
Monte Alban to świetna miejscówka. Niezbyt rozległa i pieczołowicie przygotowana do odwiedzin turystów. I naprawdę z klimatem. „Biała Góra” powstała na górze, której wierzchołek został przez Indian Scięty i wypłaszczony. Powstało tu imponujące miasto plemienia Zapoteków. Najbardziej uderza to, że zostało wybudowane bez znajomości koła, bez użycia zwierząt pociągowych (przywieźli je dopiero Hiszpanie), z wykorzystaniem bardzo prymitywnych narzędzi. Niesamowite!
Kupujemy klika kamiennych figurek na pamiątkę u sprzedawców z ręki, których w takim miejscu, rzecz jasna, nie brakuje. No i, rzecz jasna, sami zaczepiają, gdy przechodzi się w ich pobliżu. Zdjęć napstrykaliśmy mnóstwo, bo sceneria doprawdy malownicza. No i zabraliśmy nasze „sombrera”, by słońce nie dokuczało, a tu jak na złość chłodno dość i wietrznie. Zaskakujące, bo myślałem, że czem dalej od stolicy, tem cieplej będzie.
Zjeżdżamy do Oaxaci i uderzamy do pięknej świątyni Santo Domingo. Tam oglądamy kolejne wcielenie Muzeum Antropologicznego ze stolicy, czyli eksponaty będące świadectwem antycznego Meksyku, a także kolonialno-konkwistowego i prawie całkiem współczesnego. Wciąż interesujące, ale bardzo dobrze już znajome. Natomiast przyznać trzeba, że niesamowite gamachy pobudowali w tym miejscu Hiszpanie i że nieźle sobie życie zorganizowali. Urzekł mnie zwłaszcza ogród przy świątyni. Do zobaczenia tylko z góry niestety, z okien klasztoru, wstępu wzbroniono. A sama świątynia okazała i urządzona z przepychem. Aktualnie odnawiana, choć dzięki temu można było przyjrzeć się pracy konserwatorów.
Schodzimy na obiad na zocalo. Zamawiam ‘mole negro’ z indykiem. Mole negro to tutejszy wymysł kulinarny. Jest to sos z czekolady doprawiony chili, papryką i innymi ciekawymi ingrediencjami. Oryginalny, słodko-pikantny smak. Drugi raz bym nie zamówił, ale spróbować było warto.
Idziemy na miejscowy targ. Małe zakupy, duże spacerowanie i masa oglądania i przypatrywania się. Towarów mnogość, pomieszanie kolorów i zapachów, asortyment wprost nieprzebrany. Ciekawostka – jest tu kilka stoisk jakby wyłącznie dla kowbojów. Pasy, buty – kowbojki, kapelusze. Jeszcze tylko koni na sprzedaż na nich brakowało.
W hotelu przysiadamy się do kompów, by zrobić porządek ze zdjęciami. Mam już 4,5 GB materiału i trzeba to zrzucić na płyty, by zrobić miejsce na kartach pamięci [finalnie miałem 12,5 GB materiału, dużo więcej, niż zakładałem]. Komputer chodzi opornie, ale w końcu operacja się udaje. I dobrze. Nie jesteśmy przecież jeszcze nawet w połowie wyprawy. A to jest bardzo dobrze!!!
Aha!
Na targu zachęcają nas do degustacji ‘chapulinas’(?). To prażone owady, świerszcze, koniki polne (choć z wyglądu być może nawet szerszenie:). Spróbować ochotę mam przemożną wprost. I spróbowałbym, gdyby nie obawa o zemstę Montezumy, która byłaby wielokrotnie uciążliwa, bo przed nami podróż autobusem. Choć przekąska nie wygląda apetycznie, pokusa posmakowania tutejszego przysmaku przemożna jest. I następnym razem sobie nie odmówię, choćby mnie miało trafić.
ruiny Mitli 2009-01-31
Jedziemy na wycieczkę do Mitli. Autobus do San Cristobal będzie dopiero o dwudziestej, a podróż nocą i przez aż jedenaście godzin, a innej opcji nie ma. Robimy zatem wycieczkę za dnia. Do Mitli. Polecanej przez przewodnik.
Śniadanko w restauracji, w której po raz pierwszy obsłużono nas z taką opieszałością, że aż prawie nie zostawiliśmy napiwków i wcale nie mamy z tego powodu wyrzutów sumienia. Informacje o transporcie do Mitli zdobywamy w centrum informacji turystycznej (obowiązkowej w każdym liczącym się masteczku). W rosnącym upale tniemy z buta do dziwnego dla nas, a absolutnie normalnego dla tuziemców, dworca. Na długiej ulicy stoją dziesiątki, jeśli nie setki jednobarwnych taksówek z wypisanymi rażącą kredką na przednich szybach wielkimi nazwami miast, do których wożą klientów.
Do rewiru dla autobusów nie zdążyliśmy dojść; wypatrzyliśmy wcześniej autobus z napisem Mitla, a właściwie jego kierowca wypatrzył nas. Wsiadamy na środku ulicy. Norma. Jak się później okazuje, wiezie nas chyba ojciec z synem, przy czym ojciec radośnie prowadzi wehikuł w rytm latynoskich hiciorów, a syn co chwilę wyskakuje z autobusu i głośno nawoływał potencjalnych pasażerów. Jako że jedziemy obwodnicą miejską, to proces trwa dość długo. Ale faktem jest, że trochę pasażerów się uzbierało. Autobus wesoło podskakuje na nierównościach, trzęsie się niemiłosiernie i skrzypi, silnik głośno huczy, ale skoczna, meksykańska muzyka w głośnikach jest jeszcze donośniejsza. Kierowca siedzi na fotelu, który jest resztką stelaża z prętów z naplecioną nań grubą żyłką. A cała fura to zdezelowany mercedes pamiętający spokojnie lata sześćdziesiąte. Niezwykle sympatyczny to obrazek z podróży. No i 15 pesos (niecałe 4 zł) za 50 km drogi to po prawdzie okazja. Po drodze mijamy wiele fabryk mezcalu. To trunek, którego produkcję najszerzej praktykuje się na tym właśnie terenie.
Same ruiny w Mitli to atrakcja dość wątpliwa. A w porównaniu z tym, co mieliśmy okazję widzieć wcześniej, obiekt wydaje nam się zwyczajnie nudny. Niby jakieś wzory grekopodobne na ścianach, niby gra świateł i cieni (tak widzi to przewodnik), ale w gruncie rzeczy wrażenia pozostają raczej mierne.
Wstąpiliśmy też do miejscowego kościoła i tutaj szokujące zaskoczenie – msza po polsku! Pierwsza (i jedyna) moja myśl to, że trafiliśmy do jakiejś polskiej parafii, że byś może akurat tutaj jest jakiś mocny ośrodek polonii meksykańskiej. A jednak nie. Do Mitli przyjechali po prostu polscy pielgrzymi na wycieczkę i to im odprawiono mszę po polsku w tutejszym kościele.
Nie wiem, czy jest tak oczywiste, że wyglądam na Polaka. Jestem białasem i trudno z tym się nie zgodzić, ale żeby od razu Polak?! Skąd te dziwne wrażenia? Podszedł do mnie, spokojnie fotografującego kaktusa, pewien typ i ni z tego, ni z owego, zagaił wytrawną górnośląszczyzną: Te, ja mam taki kaktus doma, ale on taki malućki, a tu patrz jaki wykurwisty!! (nie znam górnośląskiego, więc dla mnie z grubsza tak to brzmiało). Mruknąłem ‘ehe’ i stropiony odszedłem. Ki cziort?!
O ile droga do Mitli (ten klimatyczny autobus) była niezwykła, o tyle droga powrotna była nie gorsza wcale. Autobus długo nie nadjeżdżał, więc wsiedliśmy w taksówkę do Mitli. Tanio – za 20 pesos od głowy (5 zł). Ale nie tak łatwo i szybko poszło. Taksówka nie odjechała, póki nie skompletowaliśmy całej załogi. Czyli oprócz nas trojga i kierowcy, dosiadło się jeszcze dwoje pasażerów. W sumie sześć osób normalnym, osobowym autem!! Dosiedli się ona i on. Meksykanie. Na przednim siedzeniu. Razem. Obok kierowcy. No dobra, myślimy, małżeństwo, luźno się wobec siebie zachowują, rozmawiają swobodnie. A tu kolejna niespodzianka – nie! Nie małżeństwo! Całkiem obcy sobie ludzie. On wysiadł gdzieś tam, ona zupełnie gdzie indziej. A my na samym końcu. Niewąsko zadziwieni całą sytuacją.
Dzień był zatem mocny, zwłaszcza pod względem specyfiki tutejszego transportu lokalnego. To jest nie da zapomnienia!
Temczasem przed nami długa, nocna podróż krętymi drogami bardzo górzystej części Meksyku.
pośród Indian w Chamuli 2009-02-01
Nocna podróż była znośna [i okazała się świetną opcją, bo nie straciliśmy na podróż cennego dnia, a tak – trochę śnięci i umęczeni, ale – zaliczyliśmy fajną wycieczkę do Chamuli]. Jedziemy autobusem klasy GL, czyli wypasionym. Na pokładzie automat do kawy, telewizory i dwie toalety – osobno dla kobiet i dla facetów. Wiele nie spałem, bo drogi kręte, a fotele, choć komfortowe i rozkładane, nie pozwalały znaleźć odpowiedniej do spokojnego snu pozycji. Niemniej piękne, rozgwieżdżone niebo za oknem i muzyczka w słuchawkach sprawiły, że podróż minęła bezboleśnie. Jedyny błahy (w czasie podróży mega jednak ważny) minus to ten, że w drodze rzucało autokarem tak, że trudno było sprawnie załatwić jedynkę w toalecie. Niby drobiazg, a jakże utrudniający załatwienie podstawowych potrzeb…
Na miejsce docieramy o siódmej rano. Odbywamy najkrótszy dotychczas kurs taksówką. Właściwie pojechaliśmy w górę jedną wąską, długą ulicą. Oczywista, że zapłaciliśmy maleńko, bo w przeliczeniu 5 zł z napiwkiem do podziału na troje. Za wcześnie było na zakwaterowanie w hotelu, więc zostawiamy walizy i idziemy na śniadanko. Choć miasto małe, jest na szczęście gdzie zjeść i wypić kawkę, mimo tak wczesnej pory.
Załatwiamy wycieczkę na dziś. I na jutro od razu. O 9.30 jedziemy do indiańskich wiosek.
San Cristobal uważany jest za indiańską stolicę Meksyku. Nie ze względu na to, że tak wielu Indian mieszka w samym mieście, a na to, że w bezpośredniej okolicy żyje wiele grup Indian o różnych wyznaniach, posługujących się aktualnie około sześćdziesięcioma narzeczami. Zarówno przewodnik-książka, jak i przewodnik-Alberto, który nas wraz z innymi turystami różnych krajów obwozi, ostrzegają i przestrzegają przed robieniem zdjęć Indianom. Oni sobie tego nie życzą i trzeba mieć wobec takiej postawy respekt. Niektórzy ponoć do dziś wierzą, że zdjęcia kradną im dusze. Nieco to naciągane… Ale podobno w skarajnych przypadkach dochodzi do awantur i oby tylko zniszczenia sprzętu. Jak się potem okazuje, nie jest aż tak rygorystycznie i straszno, ale jestem pewien, że warto było nastraszyć turystów niesfornych.
Sympatyczny, dwujęzyczny Alberto oprowadza po wiosce i opowiada ciekawie o tradycji, wierzeniach, postrzeganiu świata i życiu przeszłym i współczesnym Majów oraz innych plemion ziem tutejszych. Wprowadza nas nawet do chaty, w której aktualnie oddaje się cześć Matce Boskiej i Juanowi Diego (tego od objawienia w Guadelupe) w iście indiański sposób. Krzyż, który Majowie znali dużo wcześniej, niż wymyślili go chrześcijanie, był i jest dla Majów symbolem ich wizji świata i kosmosu. A konkwistadorom mylnie wydawało się, że skoro Indianie posługują się takim symbolem, to chrystianizacja przebiegnie gładko i sprawnie. Symbole już są, trzeba tylko zmienić ideologię im odpowiadającą. Srogo się oni zawiedli…
Przekonaliśmy się o tym w kościele (tu obowiązywał absolutny zakaz focenia), jedynym na sześćdziesięciotysięczną społeczność tej miejscowości. Oddawano w nim wprawdzie cześć i modlono się do chrześcijańskich świętych i boskiej trójcy, jednak w sposób specyficznie wymieszany z indiańskim widzeniem świata. Już samo wnętrze kościoła robi ogromne wrażenie. Surowe, mistyczne, pełne wciąż dostawianych i zapalanych świec, z mnóstwem wizerunków różnych świętych (Indianom trudno zaakceptować istnienie tylko jednego boga, stąd swoisty pluralizm religijny; wielość świętych chrześcijańskich zastąpiła wielość przeszłych, pogańskich bogów) z lustrami na piersiach, podłoga wymoszczona igliwiem, niezliczona ilość kwiatów i kłęby dymu oraz Indianie klęczący i odmawiający swe całkiem odmienne od dobrze znanych katolikowi modły. I rytuały ozdrowieniowe z użyciem jajek i napojów gazowanych typu sprite i coca cola. Sic!
Niezapomniany klimat i niesamowite wrażenie!
Na zewnątrz kościoła targ. Jest niedziela. Dużo więc siermiężnych stoisk z prostymi artykułami typu żywność, odzież, ozdoby… Zrobiliśmy nieśmiało i ukradkiem nieco fotek. Tylko nieco, gdyż Alberto żyje dobrze z tutejszymi mieszkańcami i choćby z tego względu się powstrzymujemy. Wypada nie zepsuć tych relacji, więc pstrykamy z partyzanta i tam, gdzie on na to zezwala.
Jedziemy do jeszcze jednej wioski indiańskiej, po drodze mając okazję zobaczyć indiański pogrzeb z muzyką mariachich i pod parasolem reklamowym meksykańskiego browaru. W wiosce zapoznajemy się z tradycjami hafciarskimi tych stron, oglądamy pracę tkaczek. A nawet zakładamy ludowe stroje. Dzięki znajomościom Alberto degustujemy także najprawdziwsze, tradycyjnie wypiekane (na naszych oczach) tortille oraz próbujemy jakiegoś miejscowego, całkiem smacznego, cynamonowego alkoholu. Wrzucenie paru pesos na talerzyk mile widziane, choć niekonieczne. Kończymy sympatyczną wycieczkę i wracamy do miasta.
Odwiedzamy jeszcze kościół Santo Domingo (każde większe miasto ma Santo Domingo) oraz niedzielny targ wokół niego. Posilamy się niedrogim i smacznym obiadem z dwóch dań, deseru i kawy za nasze 15 zł. Plus konkretny kielonek mezcalu za nasze 7 zł. Zawijamy do hotelowości ułożyć do snu utrudzone ciała. Jutro zrywka wczesnym ranem, bo wycieczka do kanionu Sumidero.
kanion Sumidero 2009-02-02
Okrutnie głośne dzwony od rana. Pierwszy o 6.45, potem co kwadrans to samo. O tej mniej więcej porze i tak mieliśmy wstać, niemniej one skutecznie wytrząsnęły z nas resztki snu. Myślimy – przerypane mają ci Meksykanie, żeby tak co rano przy takich grzmotach dzień rozpoczynać. Ale chyba nie jest tak do końca, bowiem dzień dziś szczególny. Swięto Matki Boskiej Gromnicznej. A wiadomo, że Meksykanie to naród wielce religijny, więc i poranna kanonada dzwonów to chyba na tę okoliczność. Chyba…
Po wyjściu z hotelu odnoszę wrażenie, że dzisiejsze święto to prawie, a może i bez prawie, święto narodowe. Na zocalo głośno, jakieś marszowe rytmy w powietrzu, wielki ruch i poruszenie przy ozdobionych kolorowymi chorągiewkami kościołach.
Śniadamy w knajpce, która już wczoraj przypadła nam do gustu, bo i szybko, i z jakąś taką egzaltacją i atencją jesteśmy obsługiwani przez młodą, sympatyczną załogę. Niewspółmiernie wprost do zwykłej sytuacji, jaką jest zajście do restauracji na posiłek. Ale miło.
Bus do kanionu oczywiście się spóźnia. Dobre pół godziny. No ale spoko, ‘maňana’ rządzi w Meksyku i moim usposobieniem. Na miejscu jesteśmy po godzinie drogi. Potrzebę zwaną popularnie jedynką załatwiam w toalecie dla caballero do wielgachnej wanny z kafli. Cóż… Nie pierwszy w życiu raz.
Zakładamy kamizelki ratunkowe i w około piętnaście osób ładujemy się do dużej łodzi wyposażonej w dwa spore silniki. Ruszamy. Dziób unosi się mocno do góry, a łódka raptownie nabiera prędkości, rozbryzgując na boki spienioną wodę i wzbudzając solidne fale. Świetne wrażenie. Już wiem, co te dwa silniki potrafią. Na początku jakaś tam obawa, czy to aby nie za szybka jazda jak na taką krypę, ale wszystko działa znakomicie. Choć spostrzegam, że geriatrycy jakoś tak kurczowo trzymają siedzenia i w ogóle ze sobą nie rozmawiają, bo twarze zastygłe i szczeki zaciśnięte. Pęd jest niesamowity, zrywa czapki z głów.
Kanion staje się coraz głębszy, ściany rosną nam przed oczami. Mnóstwo orłów, kormoranów i innego ptactwa wodnego. Dopływamy do miejsca, gdzie pośród masy śmieci (straszny widok) wygrzewają się przy brzegu dwa całkiem pokaźne krokodyle. Cocodrilos, jak to mają w zwyczaju, w ogóle się nie poruszają. Za to poruszenie wśród gawiedzi niebotyczne. Faktm widok to niezwykły, jednak mnie bardziej poruszają i przerażają te śmieci wokół. Ech.
Kapitan łodzi stara się też wywołać głośnymi okrzykami żyjące przy rzece małpiatki, nie zjawiają się jednak, a słychać je ledwo ledwo. Dopływamy do dużej groty, gdzie co? Oczywiście ołtarzyk z Matką Boską. Skały wokół niego mają niespotykany, różowy kolor. Potem kolejna ciekawostka przyrodnicza – arbol de navidad, czyli drzewko bożonarodzeniowe. Piękna, wielka formacja skalno-roślinna. Robi duże wrażenie. Dalej ściana skalna w kształcie mordy goryla. Kanion wystaje ponad wodę miejscami na ponad kilometr wysokości. Imponujące!
Dobijamy do zapory, która oznacza koniec etapu i początek powrotu. Focimy zajadle pelikany, których wiele wygrzewa się na upstrzonych guanem pływających beczkach. Droga powrotna na pełnym pędzie. Yeah! El capitan statku robi kilka popisowych, gwałtownych zwrotów przy dużej prędkości. Dziadki bledną.
Trafiamy na jeszcze jednego cocodrilo, nieco bardziej ruchawego, machającego – przyjaźnie zapewne – ogonem. Dobijamy też do skał, wśród których kilkanaście metrów powyżej nas kryje się wielka sowa.
Wracamy na przystań i mam nieodparte wrażenie, że kilka osób oddycha z prawdziwą ulgą, mogąc postawić stopy na pewnym gruncie. Pakujemy się do przytomnie schłodzonego klimatyzacją autobusiku. Kierowca wiezie nas jeszcze do ładnej, choć nie wyjątkowo atrakcyjnej wioski Chiapa de Corzo. Dostajemy godzinkę wolnego czasu, jednak szybko okazuje się, że to nazbyt dużo, bo choć miejsce urocze, to nie bardzo jest co ze sobą w tym miejscu zrobić. Za to zaczyna dokuczać upał. Zjechaliśmy przecież z gór (kierowca twierdzi, że pokonaliśmy 1500 metrów deniwelacji) i klimat zrobił się duszny i gorący. Temperatura około 30 stopni, w słońcu autentycznie trudno wytrzymać.
Ok. Wracamy do San Cristobal (czyli w góry) i tu dla odmiany zimno. Zakładamy kurtałki. Po obiedzie w zaprzyjaźnionej restauracji ruszamy powłóczyć się nieco uliczkami tego przyjemnego, kolonialnego miasteczka. Długi, nieśpieszny spacer i fotografowanie. Dziewczyny mają małego hopla, szukają sklepu, w którym można kupić zwykłą czekoladę w tabliczkach. Trzeba przyznać, że to niełatwa sprawa. Niby mają tu wszystko, co w cywilizowanych krajach, a jednak popularnej czekolady nie uświadczysz. No Meksyk!
Za to sprawiamy sobie doskonałą czekoladę do picia. Jutro zrywka o 5.30 i cztery godziny autobusem do Palenque. Oj, będzie trudno o poranku…
dżunglą do Palenque 2009-02-03
O poranku nie było jednak tak trudno. Dużo trudniej było w czasie podróży. Ale po kolei.
Uwinęliśmy się sprawnie i na dworcu byliśmy sporo przed czasem (strzyżonego pan Bóg goli). Co się niestety okazało, autobus był przelotowy, a to oznaczało, że był po całonocnej podróży i powitał nas niezbyt świeży zapach w jego środku. No i spóźnił się 40 minut. Już na starcie obsuwa i nie bardzo nam to pasowało, bo chcieliśmy po przyjeździe jeszcze jakąkolwiek wycieczkę w pobliżu Palenque zaliczyć. Na dodatek miejsca mieliśmy nieopodal kibla, a w trakcie podróży nastąpiła jakaś awaria zbiornika. Przez długą chwilę było naprawdę nieprzyjemnie i nie pocieszało, że w całym autobusie. Szczegóły przemilczę, ale z tej lekcji nauczkę mam jedną – na wszelki wypadek nie zajmować miejsc z tyłu autokaru. No ale w tym przypadku przy kupnie biletów nie mieliśmy wyboru. Trudno.
Jechałem wieloma drogami, ale w życiu jeszcze nie jechałem drogą tak krętą! Drogą, która wiodła przez dżunglę (na dodatek górzystą dżunglę) to właściwie pasmo nieustannych zakrętów. Nie stu marnych zakrętów, a miliona zdawałoby się. I tych przeklętych topes. Po prawdzie coś mi nie pasowało wcześniej, że odległość ok. 200 km mamy pokonać w 4,5 h (a fatycznie było to z godzinę więcej). Średnia prędkość to 40 km/h. No i oczywiście obawy ziściły się. Jechałem na czczo, a i tak mój żołądek i głowa zostały sponiewierane. Womitów na szczeście uniknąłem, ale samopoczucie uległo radykalnemu pogorszeniu. Widoki po drodze wprawdzie ciekawe, zupełnie odmienne od dotychczasowych. Tropikalny deszcz, gęsta roślinność, wioski z domami na balach, mistyczne wzgórza otulone gęstymi chmurami. Ciemny, wilgotny świat. Przybycie na miejsce okazało się wielką ulgą dla ciała, choć faktycznie udręki cielesne trwały do wieczora.
Zakładaliśmy, że skoczymy od razu do ruin, jednak okazało się, że jest zbyt późno. Zostawiamy to zatem na następny dzień i ruszamy w miasto. Miasto – wielkie słowo. Toć to większa wioska nastawiona głównie na obsługę turystów, pozbawiona nawet wyraźnego zocalo. Hotele, restauracje i sklepy, a że teraz nie sezon, to i kelnerzy oraz właściciele stojący w drzwiach, wyczekujący klientów i walczący z nudą. Rzecz jasna, obcokrajowców było i tak sporo, jednak czuć, że nie jest to nawałnica i miasteczko czeka na więcej. Dla nas to akurat dobrze.
Niezbyt wypasiony, ale za to mega tani pokoik w hotelu Shalom (z ozdobami do kluczy hotelowych.w kształcie gwiazdy Dawida) za ledwie 250 pesos za trójkę (20 zł od osoby) [po wyprawie zaliczyliśmy go do najskromniejszych, nawet okna nie miał i malutki był potwornie].
Zafundowaliśmy sobie obiad typu kompletny zestaw obiadowy z deserem włącznie. 65 pesos, czyli ok. 17 zł. I to w restaurancji w centrum. Potem poszwendaliśmy się nieco. Kupiliśmy od razu bilety do Meridy na pojutrze, by nie mieć problemu z wyborem miejsc i nie wylądować znów z tyłu autokaru. Wpadliśmy po drodze na knajpkę, w której była promocja ‘2 za 1’ i skrzętnie ję wykorzystaliśmy. Padło wiele margarit i tequili sunrise.
Obserwacja. Jest w Meksyku powszechnym zwyczajem, że sprzedażą zajmują się dzieci. Jeśli są to poważniejsze sklepy, rodzice siedzą gdzieś w kącie zajęci swoimi sprawami (typu haftowanie) bądź nie ma ich wcale, a dzieciaki pilnują i doglądają interesu. Na ulicy zaś sprzedające dzieci to bardzo powszechny widok. Mali sprzedawcy owoców, słodyczy, kolorowych, własnoręcznie zrobionych tasiemek i mnóstwa innych towarów, niektórzy zaczepiający, czasem nachalni, nie odpuszczający, póki czegoś nie kupisz. A nie da się ukryć, że trudno nie ulec tym niewinnym, ładnym buźkom i proszącym oczom. W skrajnych wypadkach można się rozsierdzić, ale nam się to nigdy nie zdarzyło. Oni wszyscy od maleńkości handlują. Ale przecież nigdy nie żebrzą (no, prawie nigdy). I to jest pocieszające. Choć ogólny obraz ich dzieciństwa rysuje się raczej smutnawo.
ruiny - tym razem w dżungli 2009-02-04
Desayuno w pobliskiej restaurancji z miłym kelnerem i ładnym widokiem z tarasu na życie ulicy. Życie nieśpieszne, baaaardzo nieśpieszne, a towarzyskie – wiele osób się pozdrawia, wiele zamienia słówko, często ucina dłuższą pogawędkę. Sklepikarze zabijają czas rozmowami z tym i owym, o tym i o tamtym. Patrząc na niemal zerowy ruch w ich interesach, zastanawiamy się, jak oni egzystują. Pozostaje mieć nadzieję, że sezon dopiero przed nimi bądź dopiero co za nimi i teraz dopadła ich wegetacja i oczekiwanie na lepsze. A mimo wszystko są pogodni i jakby wyluzowani. I wygląda to na szczere i autentyczne nieprzejmowanie się.
Do ruin podwozi nas zdezelowany busik-taksówka, którego kierowca zaczepił nas na ulicy klaksonem. Kasa: 10 pesos (2,5 zł) za wielokilometrowy kurs, potem 22 pesos (5,5 zł) za wjazd do parku narodowego i zwyczajowe 51 pesos (13 zł) wejście do ruin.
Jest pochmurno, przez chwilę nawet kropi lekki deszczyk. Ale jest przy tym przyjemnie ciepło, no i nie parno czy upalnie. Ruiny są w dżungli. W takiej scenerii jeszcze ich nie oglądaliśmy. Pieczołowicie odsłonięte i odrestaurowane. Zresztą trwały właśnie prace konserwacyjne – kilku chłopa oczyszczało karcherem schody z brudu, inni plewili szpary między kamieniami schodów. Rzekłbym – miejsce dobrze turyście podane.
Samych piramid wiele i to na stosunkowo nierozległym terenie. Nie tak wysokie, jak w Teotihuacanie, ale zdecydowanie warte zobaczenia. Mamy dużo czasu, przechodzimy z jednej budowli do drugiej i spacerujemy z wolna między nimi. Typowy już dodatek do tego miejsca to tubylcy sprzedający pamiątki. Kupujemy kilka drobiazgów po uprzednich negocjacjach, a to warto czynić, bo można dużo zaoszczędzić, a sprzedawcy są wyraźnie na to przygotowani. Do pamiątek dorzucam znak zodiaku Majów na rzemieniu na szyję oraz malowidło na jeleniej (jeśli wierzyć sprzedawcy) skórze.
Oglądamy, chłoniemy klimat tego miejsca, głowimy się nad relifami, przysiadamy, focimy, wdrapujemy się, odpoczywamy, a czas płynie bez pośpiechu. Ścieżka prowadzi do przepięknego, choć raczej niewielkiego wodospadu – łaźni królowej. Cudowne miejsce. I fajniusie fotki na tapetę.
Schodzimy w dół leśnego potoku. Przy wyjściu napotykamy bardzo wychudzoną dziśkę (czyli psa w narzeczu Marty; nota bene to słowo oznacza też wiele innych rzeczy np. poduszkę). Psina jest tak wychudzona, że aż serce się kraje. Aż nie sfotografowałem tego, bo byłoby to okrutnie smutne zdjęcie. Dzielimy się z dziśką ciastkami. Jest nieufna, niejednego widać kopniaka od człowieka dostała. Ale chłonie wszystko łapczywie i bez wybrzydzania. Nawet orzeszki i prażony bób, który kupiliśmy od jednego z wielu wędrujących sprzedawców.
Chwila w muzeum i zjazd do wioski. Obiad typu ‘wszystkie dania jak pan Bóg przykazał’, a w nim bardzo chuda i żylasta wołowina (co nie dziwi, gdy przypatrzeć się przeraźliwie chudym krowinom na pastwiskach) i spacer. Zapada zmrok, a w drzewach lokują się na nocleg ptaki nieznanego mi gatunku, które drą się przy tym niemiłosiernie. Jazgot tak wielki, że trudno rozmawiać przechodząc obok. Trwa to z godzinę i ucicha. Na szczęście.
Załatwiamy wycieczkę na następny dzień i chodzimy po sklepach z pamiątkami. Kupujemy dla przyjaciół kolorowe laleczki oraz kieliszek, apaszki i co tam jeszcze bądź. Wieczór długi, więc zasiadamy na tarasie pustawej, choć przyjemnie klimatycznej knajpki. Korzystamy skwapliwie z promocji ‘2 za 1’, a kelner podaje na nasz stolik po dwie margarity, mojito, caipirinie, a wszystko to w naprawdę godnych kieliszkach i szklanicach. Pęka sporo porcji, w knajpce ostaje sporo kaski, ale co tam. Bardzo spokojnie zjeżdżamy do hotelu. Oglądanie tiwi i długie, śmiesznawe rozmowy o życiu.
wodospady Misol-Ha i Agua Azul 2009-02-05
Wyprowadzamy się z hotelu i zostawiamy bagaże w agencji turystycznej, w której kupiliśmy wycieczkę do wodospadów. Tak nam zaproponował operator tejże agencji, wielki Meksykanin o posturze sumoki, do którego Marta nie mogła podejść nie zanosząc się śmiechem. Po prostu bardzo osobliwie wyglądał w otoczeniu zwyczajnych, przy nim bardzo małych rzeczy.
Busik przyjechał, o dziwo, punktualnie. Po drodze dobieramy pasażerów, aż zrobił się komplet, a w naszym zgodnym odczuciu właściwie nadkomplet. Tem bardziej, że akurat do nas dosiadł się hiszpańskojęzyczny młodzieniec, który potwornie… no, brzydko pachniał. Marta niezwykle cierpiała z tego powodu. Zresztą inni pasażerowie takoż. Taaa…
Pierwszy wodospad – Misol-Ha – to wspaniały twór natury. Piękny, rozległy i wysoki wodospad, który można podziwiać tak z przodu, tradycyjnie, jak i niejako zza ściany wody, spod nachylonych skał, którymi wiodła dróżka wzdłuż całej długości wodospadu. Pierwszy w życiu raz miałem sposobność zachwycać się wodospadem z tej niezwykłej perspektywy. Wyborne widoki!
Dochodzimy do miejsca, gdzie za dodatkowe 10 pesos wypożyczamy latarki i wchodzimy do do groty, brodząc po kolana w potoku po to, by zobaczyć jeszcze jeden, podziemny wodospad. Niby latarki coś tam oświetlają, ale mroki tak gęste, że czasem zdarza się grzmotnąć głową w skały. Po kilkudziesięciu metrach ukazuje się nam oczekiwany wodospad. Wielki nie jest, ale otoczenie, w jakim osadzon sprawia, że warto go zobaczyć.
Zmieniamy konfigurację w autobusie, by najwrażliwszych odseparować jak najdalej od pana Pachnidło i krętą, nie da się ukryć – przyprawiającą o mdłości, drogą dojeżdżamy do kolejnego małego cudu natury. Wodospad Agua Azul to właściwie seria przepięknych, rozległych kaskad, w których woda spienia się i grzmi, a w spokojniejszych miejscach ma rzeczywiście, zgodnie z nazwą, niebieskawy odcień. Na zwiedzanie mamy trzy godziny wolnego czasu i faktycznie odcinek rzeki jest na tyle długi, że wędrówka jego brzegiem zajmuje nam tyle właśnie czasu. Przy kaskadach alejka z małymi stoiskami z pamiątkami, maskami, indiańską biżuterią, owocami i przekąskami i wszelką, zupełnie nas już nie zaskakującą, typową w takich miejscach oprawą handlową.
Aborygeni, którzy żyją z dobrodziejstw rzeki i przybywających tu turystów, korzystają też z rzeki jako źródła bieżącej wody. Co oznacza także, że pod wieczór kąpią się w tych pięknych okolicznościach przyrody. Traf chciał, że wyszedłem w drodze powrotnej zza drzew i oczom mym ukazała się kąpiąca się młoda Indianka. Widok o tyle zaskakujący i uroczy, co krępujący. Zdjęć nie będzie, bowiem w tej sytuacji po prostu robić mi ich nie wypadało. A szkoda…
Kawałek dalej wybiegła mi naprzeciw mała dziewczynka i prosiła o pięć pesos. Nie żeby tam za nic. Nie znam hiszpańskiego, ale wydedukowałem, że za zrobienie jej zdjęcia. Dobiłem targu i za wynegocjowane jedno peso udało mi się zrobić świetne, jedno z lepszych na tej wyprawie, zdjęcie małej modelki.
Z ciekawości smaków zafundowałem też sobie sok z kokosa z oprawionego przy mnie świeżego owocu z wsadzoną weń rurką. Wrażenie średnie, smak zupełnie inny niż ten znany z wiórków kokosowych. Spróbowaliśmy także małych, czerwonych bananów. Tu bez zaskoczenia, smak identyczny z klasycznymi bananami.
Zjeżdżamy nieprzyjemnie pokręconą drogą do Palenque. Autobus odjeżdża o 22, więc mamy jeszcze sporo czasu. Ładujemy się zatem do znanej już nam dobrze restauracji. I tu trafia się nieprzyjemny incydent. Sympatyczna skądinąd kelnerka dolicza servicio, czyli obsługę do rachunku. I dobrze. Ale nie mamy drobnych, dajemy duży banknot i czekamy cierpliwie na resztę. Skoro napiwek już w rachunku, to wypada resztę wydać, czyż nie?! Tymczasem kelnerka potraktowała to jako napiwek extra i sprawa była dla niej zamknięta, mimo że daliśmy wyraźnie do zrozumienia, że czekamy na resztę. Trzeba było interweniować. Wiadomo, Polak nie popuści. Nie o tę kasę w końcu chodzi, a o zasady. I dobrze. Pieniądze odzyskane. Ale niesmak pozostał.
nad Zatoką Meksykańską 2009-02-06
Po szóstej rano jesteśmy w Meridzie. Noc względnie spokojna, choć trudno oczywiście mówić o wyspaniu w autobusie. Szybkie śniadanie na dworcu. Na podniesienie ciśnienia i otrzepanie z siebie resztek senności wpłynęła akcja, gdzie zniecierpliwiony pogoniłem turystę, który zasiedział się beztrosko (zasnął?) w jedynej w męskim baňo kabinie. Polskie przekleństwa muszą na obcych robić wrażenie, bowiem zadziałały natychmiast i z dobrym skutkiem.
Zakwaterowaliśmy się w hotelu Santa Lucia. Dostajemy pokój od ręki, nie musimy nic kombinować z bagażami, mimo że jesteśmy wiele godzin przed rozpoczęciem doby hotelowej. Dzień się dopiero zaczyna, spać nie ma kompletnie sensu. Decyzja – jedziemy nad morze, do Progreso nad Zatoką Meksykańską. Podróż taksówką miałaby kosztować 300 pesos (75 zł) w jedną stronę. Warto chwilę poszukać więc i popytać, bo koniec końców jedziemy autobusem za 24 pesos w obie strony (6 zł).
Wioska słynie z tego, że ma molo o długości ponad 2 km. Nie jest to jednak, tak jak oczekujemy, spacerowa konstrukcja typu molo w Sopocie, a długa, solidna, betonowa budowla, po której jeżdżą z wolna ciężarówki obsługujące morskie cargo.
Za to morze jest niezwykłe, a plaża piękna i przyjazna. Woda ma kolor zgoła inny, cieplejszy niż Bałtyk czy inne morza Europy, a jasny piasek, palmy i zmyślne, kryte bananową (?) strzechą wiaty sprawiają, że miejsce to jawi nam się niczym widoczek z kartki pocztowej. Pelikany dają przykuwające uwagę szoł polegające na polowaniu na ryby poprzez nabranie wysokości, a następnie gwałtowny atak dziobem w morską wodę i efektowny nur w falach. Łakome mewki polują za to na bułki i ciastka od turystów. Są tak zdeterminowane, że potrafią chwycić kąsek w locie, a nawet jeść z ręki. Nie mogłem się oprzeć. Kupiłem jakieś słodycze u sprzedawcy z ręki i akcja! Cudowna, niepowtarzalna rzecz – karmić mewy z ręki. Wybornie mi to zrobiło na duszy. No i fajne zdjęcia dziewczyny pstryknęły.
Wiatr był za to nieznośny, niósł drobinki piasku, które smagały po ciele dając wrażenie ostrego peelingu. Za ciepło też nie było. A jednak nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności poleniuchowania na usianej mnóstwem małych muszelek plaży.
Wracamy do Meridy. Przechadzka po tym eleganckim mieście prowadzi mnie do wniosków, że to miasto zbyt europejskie. Nie ma w nim tego fajnego, iście meksykańskiego klimatu, który był w innych, także przecież mocno turystycznych miejscowościach. Dużo białych, mało Indian z towarami z ręki, brak ogródków przy restauracjach, drożyzna i przesadna schludność. Za to dużo turystów (spotykamy znowu dużą wycieczkę z Polski) i dopasowanie klimatu miasta pod kątem ich potrzeb. Jakoś tak zbyt sterylnie. W głębi Meksyku atmosfera była zdecydowanie inna. Pewnie mniej higieniczna, ale autentyczna. Dla mnie lepsza.
Po długich naradach i odwiedzinach kilku wypożyczalni aut (na szczęście skupionych na jednej ulicy), wybieramy volkswagena pointera (czyli europejskie polo) na nasze autko na kolejny, ostatni etap wyprawy, czyli podróż po Jukatanie, najbardziej uturystycznionej części Meksyku. Wybór trochę trwał, bo jak to w życiu bywa, każda kolejna poznawana przez nas oferta okazywała się być lepszą od poprzedniej. Zatem po zachętach przebiegłego Araba namawiającego nas na ciekawą Jettę za 5400 pesos i odmowie przez telefon zarezerwowanego już Atosa (tutaj Chevroleta, nie Hyundaia) bierzemy meksykańskie Polo za 4250 pesos na dziewięć dni (po ok. 350 zł od osoby). Co ważne – z ubezpieczeniem 0%, mimo że wszędzie wciskano nam ubezpieczenie 5% lub 10%, czyli odpłatność za szkody do wysokości 5 lub 10% wartości auta. A my mamy absolutny spokój i nawet stłuczka czy obrysowanie furki nie spowodują wyczyszczenia naszych kieszeni. Ok. Dziewczyny piją drinki w knajpie, a ja wracam do hotelu, by to napisać.
piramidy łans egen 2009-02-07
Po nader skąpym, choć odwrotnie proporcjonalnym do obfitości, drogim śniadaniu odbieramy auto. Procedura przebiega sprawnie i szybko. Autko ma tyle rys i zadrapań parkingowych, że pan wynajmujący uczciwie na sylwetce samochodu w protokole postawił mnóstwo kropek, by to zaznaczyć. Odjeżdżamy pod hotel, idziemy po bagaże i zastajemy… MANDAT za szybą! Pięć minut nas nie było i masz – mandacik za złe parkowanie. Zresztą nieświadome, ale cóż, niewiedza nie usprawiedliwia. Okazuje się, że przy krawężniku pomalowanym na żółto nie można urządzać postoju. No siusiak! Pierwsze koty jazdy po Meksyku za płoty. Nieźle się zaczyna. Niezrażeni (uregulujemy rzecz po powrocie do Meridy) ruszamy w trasę. Świstek nie daje jednak spokoju. Marta dzwoni do właściciela wypożyczalni, by on objaśnił coś niecoś, co i jak się załatwia, a ten na to, że luz, że mamy piętnaście dni na załatwienie sprawy i trudno oszacować wysokość mandatu. No dobra.
Autko jest sprawne, dobrze się prowadzi, nie dobija na nierównościach i nie zgrzyta, czego bardzo się obawiałem, bo topes i garbów tu wiele i pewnie szlag by nas trafił w trzeszczącym aucie po krótkim czasie. Jedyny duży minus to spartańskie wyposażenie. Po prawdzie nic, prócz klimatyzacji. Żadnego radia, elektryki, dodatków. Kompletny golas. Na szczęście z dziewczynami nie da się nie rozmawiać, więc gawędzimy radośnie całą drogę.
Kierowcą trzeba być w meksyku bardzo czujnym. I to ze względu na innych, i ze względu na znaki. Tych ostatnich na drodze zdecydowanie za mało (nie sądziłem, że kiedykolwiek będę na coś takiego utyskiwał) i często w ostatniej chwili orientuję się, że trzeba skręcić czy zmienić pas. Oznaczenie drogi jednokierunkowej czy zakaz wjazdu nie istnieją, więc bardzo łatwo gdzieś wjechać pod prąd. Że daną drogą można pojechać informuje malutka, często kompletnie niewidoczna brązowa tabliczka z białą strzałką.
O zasadzie prawej strony czy pierwszeństwa z prawej zapomnij. Odniosłem wrażenie, że mam pierwszeństwo, gdy jestem w ruchu, a kierowcy na przecznicach stoją bądź wolno dojeżdżają. Przy czym to tylko wrażenie. Wszyscy jeżdżą na pamięć albo na czuja. Trzeba dużej nieufności wobec innych i zimnej krwi, by spokojnie pokonywać skrzyżowania. Z drugiej strony trzeba też zdecydowania. Jak już jedziesz, a inni hamują – to jedź! Nie ma większego sensu postępować według ścisłych zasad drogowych albo być uprzejmym. Jesteś w ruchu – to w nim pozostań, zatrzymałeś się – jesteś looser i narażasz się na często nadużywane tu klaksony.
Dojeżdżamy do Chichen Itza płatną autostradą. Drogo na Jukatanie – 71 pesos (18 zł) za kilkadziesiąt kilometrów autostrady. W innych częściach Meksyku to ledwie 31 pesos, no ale w końcu jesteśmy na turystycznym Jukatanie.
Przy parkingu mnóstwo autokarów i aut osobowych. Ludzi w środku też niemało, na szczęście rozlewają się po dużym obszarze kompleksu. Wejściówka (niech żyje turystyczny Jukatan) – 111 pesos! (28 zł) W cenę wliczony wieczorny pokaz light&sound i nie ma opcji kupna biletu taniej, a bez tej atrakcji. Taaaa. A tak przyzwyczailiśmy się do 51 pesos za wejście do jakiegokolwiek obiektu… Dużo coś o pieniądzach ostatnio piszę, ale pobyt na Jukatanie sprawił, że zaczęliśmy baczniej zwracać uwagę na nasze prywatne budżety. Bo raz, że drogo, dwa że ja zacząłem mieć pokusę przywiezienia nieco dolarów z powrotem do kraju, by wymienić po wyjątkowo wysokim kursie, jaki w Polsce nieoczekiwanie nastał. Ale nadal nie będziemy sobie niczego odmawiać. Wczasy to wczasy. Choć my raczej na wyprawie, niż na wczasach.
Piramidy jak piramidy. Nie pierwsze takie w Mex widzieliśmy i nie ostatnie, więc na kolana nie rzucają. Niestety, na żadną wspiąć się nie można i to jest duża nowość i zawód. Ponoć zdarzały się wypadki, że jacyś biedacy spadali ze stromych schodów. Względy bezpieczeństwa. A mnie tego wchodzenia mocno brakuje. No trudno…
Za to był ciekawy plac tysiąca kolumn. Pierwsza taka konstrukcja, która w Meksyku widzieliśmy. I dobrze zachowane reliefy i rzeźby. Teren przyjemnie rozległy. Upał na granicy komfortu i przegięcia. Widoczki piękne. Wielu nieodzownych w takim miejscu sprzedawców i stoiska wzdłuż głównych traktów. Ceny ‘jukatańskie’. Wprawdzie kupiłem koszulkę za 80 pesos (20 zł), ale już skórzana ozdoba (serweta?), która kupiłem w Palenque za 100 pesos, tutaj kosztuje pesosów 300. I to dwukrotnie mniejsza. Oczywiście trzeba negocjować, bo spokojnie można zbić ćwierć czy nawet 1/3 ceny. No ale i tak ceny wyjściowe pod kątem bogatych turystów z np. USA. No i oczywiście zachęty typu ‘one dollar’ czy ‘almost free’ lub często w naszym języku ‘tanio’ czy ‘dobra cena’. Przy czym, gdy już chcesz kupić koszulkę za ten ‘one dollar’ to okazuje się, że tyle płaci się za jeden obrazek na koszulce. A tych mnóstwo. Sympatycznie.
Po kilku godzinach spacerowania opuszczamy teren tolteckich i majskich piramid i jedziemy do miasteczka na obiad, by powrócić tu wieczorem na zapowiedziane widowisko. Zachwytu nie było. Ot zwykłe podświetlanie piramid różnymi kolorami i czytane po hiszpańsku (a puszczone z płyty, żadne tam live) fragmenty z biblii Majów. Bardzo to wszystko statyczne, nie klimatyczne, mało widowiskowe. Rozczarowania nie było, ale generalnie nie ma czego polecać. Jedziemy nocą już do Valladolid. Godzina drogi autostradą (oczywiście, że płatną).
Do hotelu wdepnęliśmy pierwszego z brzegu. W końcu przewodnik pisze, że i tak nie ma tu ich zbyt wiele, godzina na szukanie zdecydowanie za późna, cena za pokój dobra (400 pesos – 100 zł za trójkę), a my przecież i tak tylko na nocleg. Wielkie patio z basenem robi dobre wrażenie. Ale pokój to już zupełnie inne bajka. Zwłaszcza łazienka. Kibel bez deski, zraszacz zamiast prysznica, walący po nozdrzach fetorek. A w łóżkach materace pokryte jakąś ceratą i brak prześcieradeł. Tiwi za dopłatą 50 pesos. Z roztargnienia przekręciłem kran, bo kręciłem w drugą stronę, a to spowodowało mała powódź. Ale zawór bezpieczeństwa zadziałał. Została nam jednak mało sprawna umywalka. Właściwie nie mam wyrzutów sumienia, bo standard taki, że pożal się Boże. [a może to ten pokój był najgorszy na naszej wyprawie? Nie wiem już…]
Nocny spacer po niby rynku i zamykanym na resztę nocy parku ukazał nam nieatrakcyjna, wręcz brzydką prowincjonalność tego miasteczka. Jak dla mnie mieścina typu Wleń czy inna Sobótka, tyle że po meksykańsku. Piwko ze sklepu z rodzaju familijnych, czyli 1,2 litra za 18 pesos (4,5 zł) na poprawę nastroju i dobre zasypianie. Rozmowy o życiu, lektura o tym, co dziś zobaczyliśmy i planowanie drogi na jutro. I dobranoc.
piramidy... Coba i Tulum 2009-02-08
Żegnamy szybko, sprawnie i bez cienia żalu obskurny pokoik hotelowy w Valladolid. Jeszcze tylko śniadanie typu ‘szwedzki stół’ za 60 pesos (15 zł) i pakujemy się do autka. Troszkę kluczymy po mieścinie przy wyjeździe ze względu na brak drogowskazów. Tankujemy do pełna za 300$ (S z jedną kreską to peso, w odróżnieniu od S z dwoma kreskami, czyli dolarów amerykańskich), więc równowartość 75 zł. Bacznie przy tym zwracamy uwagę, czy licznik dystrybutora jest wyzerowany i czy obsługa nie robi przekrętów. Ostrzegał na przewodnik i Fernando, że to tutaj często się zdarza. Odnieśliśmy zresztą wrażenie, że nas też chcą walnąć, od razu bowiem doskoczyło do nas dwóch pracowników (gdzie jeden jest normą, ale tylko jeden) i jeden z nich zaczął głupio zagadywać, że skąd, że dokąd i co tam w ogóle (przy czym kompletnie nie zważał na nasze odpowiedzi), a drugi w tym czasie kręcił się nerwowo przy wyświetlaczu dystrybutora skutecznie go zasłaniając. No ale nie z Polakami takie numery. Zatankowaliśmy, jak trzeba, spytaliśmy o drogę i jazda!
Jedziemy drogą wolną od opłat i jest ona co najmniej bardzo przyzwoita. Nawierzchnia ok., ruch niewielki, nie za wiele topes w kilku przejeżdżanych przez nas wioskach. Dojeżdżamy do parkingu (40$) w Coba i zapuszczamy się w las w poszukiwaniu piramid.
Wiele tu wycieczek. Ryksze i rowery na wejściu na obszar piramid. Przewodniki uprzedzały, że obszar do przemierzenia jest dość duży, więc bierzemy po rowerze (30 $ - 7,5 zł) i zapuszczamy się w głąb gęstwiny. Piramidy, bądź raczej ruiny po nich, malowniczo porozrzucane po lesie, lecz oczywiście nie robią już wielkiego wrażenia. Nawet fotografować nam się już specjalnie nie chce. Dojeżdżamy za to do naprawdę wysokiej piramidy (najwyższej ponoć w regionie), na którą można się wspiąć. Tabliczki ostrzegają, że na własne ryzyko. Korzystamy, jak wszyscy, z tej możliwości i po chwili napawamy się wspaniałym widokiem soczyście zielonej gęstwy leśnej i lazurowego nieba.
Pedałujemy później po lesie docierając do kolejnych ruin i rebusów, tzn. wielkich tablic kamiennych (nagrobkowych?) z wyrzeźbionymi postaciami. Samemu trudno było się domyśleć, co na obrazku, ale na szczęście obok stały tablice z rysunkami, co dany obiekt przedstawia. Jeśli ktoś ma ochotę na zabawę, można próbować doszukiwać się odzwierciedlenia tego, co na rysunku w tym, co na pierwowzorze. My nie mieliśmy.
Mamy dużo czasu. Jest czternasta. Jedziemy więc zgodnie z planem do Tulumu, nadmorskiej warowni Majów. Tu czeka nas znowu kontakt z morzem i znowu oczarowanie. Woda przy brzegu ma niezwykły, turkusowy kolor. Przepiękna sceneria, wprost nadmorski raj. Odnoszę wrażenie, że urokliwość tego zakątka odciąga uwagę większości od samych ruin Majów. Sam się zresztą na tym przyłapałem. Niemniej kombinacja tych dwóch elementów – wspaniałej, przymorskiej scenerii i świetnie zachowanych, z pietyzmem odrestaurowanych ruin twierdzy Majów – pozostawia niezatarty ślad w pamięci. Zaiste, warto zobaczyć.
Złapał nas przelotny deszczyk, przez moment całkiem intensywny. Ok. Zachwyty zachwytami, a tu czas pomyśleć o obiadku i noclegu. Spodziewamy się, że wokół będzie kolorowo, hotel na hotelu, piękne plaże jak okiem sięgnąć i typowo nadmorski blichtr. A tu masz! Wyjeżdżamy z Tulumu i kilometry betonowej drogi, ściana lasu po obu stronach drogi hotele tylko ekskluzywne, wyglądające z drogi tak nieprzystępnie, że aż strach zatrzymać się i o pokój za rozsądne pieniądze pytać. Od razu widać, że czekają tu na kasiastego turystę.
Przystajemy w wiosce Akumal, która jest na mapie, a która w rzeczywistości wydaje się być wioską-widmo. Kilka sklepów, ze dwa hotele i parę niezwykle drogich knajpek. Postanawiamy jechać do Playa del Carmen z nadzieją na większy wybór miejsc do noclegu. Posilamy się tylko nieco, kupujemy w markecie drobiazgi (bardzo chciałem kupić pamiątkowe buteleczki z mezcalem i robakami w środku, ale w niedzielę alkoholu nie sprzedają, fak…) i jedziemy dalej. Do Playa del Carmen docieramy dobrze po zmroku. Pierwsze wrażenie – jest dobrze. Duże miasto, więc nie będzie problemu z noclegiem. Drugie wrażenie pozytywne już dużo mniej – drogo tu jak siusiak! Ceny właściwie wszędzie podawane są w dolarach i nic dziwnego. Na ulicach tylko biali i na ogół anglojęzyczni. Meksykanie, o ile w ogóle, to tylko obsługa i nieliczni miejscowi. Mega to turystyczna miejscowość, choć lepsze określenie to ośrodek przemysłu turystycznego. Podobnych odczuć spodziewam się w Cancunie, miejscowości, która powstała w latach siedemdziesiątych i od początku pomyślana była jako nadmorski kurort.
Znajdujemy względnie tani hotel El Elegant i zostajemy w nim na noc. Jeszcze nocny myk nad morze (uwielbiam morze nocą!). A tam plaża na kilka ledwie metrów szerokości. Hotele i knajpki tak mocno wtargnęły na plażę, że do spacerowania i opalania za dnia został naprawdę tyci skraweczek. Ulice tętnią życiem, knajpki pełne wczasowiczów, atmosfera świnoujska czy mielnieńska ze szczytu sezonu, muzyka z krążka albo na żywo, otwarte mimo późnej pory sklepy z tandetnymi pamiątkami, etc. Trzeba stąd wiać!
nad Karaibskim Morzem 2009-02-09
Spało się wybornie. A przez to długo. Potem trudno było znaleźć knajpkę ze śniadaniem w miarę przystępnej cenie na Fifth Avenue (sic! tak nazwano główny deptak w miasteczku, a my wylądowaliśmy po ciemku tuż obok niego). Brakuje mi coraz wyraźniej tego, do czego już przywykłem – meksykańskiej kolorowej biedy, sprzedawców z ręki, tuziemców pogodnych, dzieci ciemnoskórych i kolonialnej scenerii…
Policjant turystyczny na pytanie o spokojną plażę zaproponował nam miejscowość Puerto Morelos, w drodze z Playa del Carmen do Cancunu. Ponoć tę odwiedzaja raczej miejscowi, a to już dobry prognostyk. Wyjechaliśmy w samo południe. Nadłożyliśmy nieco drogi, bo super czytelne znaki drogowe (tak, jeśli czuć moją irytację, to jest to efekt zamierzony) wywiodły nas za daleko i trzeba było wracać.
Miasteczko faktycznie senne, niezatłoczone, o wiele sympatyczniejsze, niźli del Carmen. Namierzyliśmy hotelik Amor, w razie czego mamy gdzie przenocować, idziemy poszukać więc słynnych cabaňos, czyli domków z hamakami na morskim brzegu. Morze kolejny raz zachwyca. Spacerujemy wzdłuż brzegu z zacumowanymi łódkami. Malowniczo. Super przyjemnie. Nie znajdujemy jednak przy okazji spaceru niczego sensownego. Ewentualne hotele na zamianę z Amorem kosztują wiele. I to dolarów. Wracamy zatem do Amora.
Po drodze oglądamy niezwykłą jak na to wyciszone miasteczko akcję policji i pogotowia [nazajutrz aż pisali o niej w lokalnej gazecie, która też zresztą nie miała zbytnio o czem pisać i był to sensacyjny wręcz nius]. Jakiś biały leżał na jezdni, a wokół niego zadyma. To pieszego, który wtargnął na jezdnię potrącił nie jadący nawet zbyt szybko samochód. Złamana ręka i wszystko. Ale akcja nieproporcjonalnie rozdmuchana. Małe miasteczka... Wszędzie nieco podobne do siebie.
W hotelu de Amor niespodzianka! Okazuje się, że oglądane wcześniej pokoje są już zajęte. No tak. Trzeba było brać od razu… Niezrażeni jedziemy na poszukiwanie innego miejsca na nocleg. Zajrzeliśmy do jednego poleconego nam hotelu, ciepło, ale to jeszcze nie było to, nieco za drogo. Po drugiej stronie ulicy też był mały hotel, tam dziewczyny się dogadały i wynegocjowały 600 pesos za pokój. Bierzemy go na dwa dni. Kul. Basen jest znowu :)
Robimy wypad na plażę i choć dzień chylił się ku zachodowi, poleżeliśmy godzinkę na fajniutkim, drobnym, białym piasku. Jedzonko w świetnej, lokalnej knajpce rodzinnej, co prawda dość prymitywnej i z ubogim menu, ale za to z sympatyczną obsługą i dobrym klimatem. Dostajemy świeżutkie i pyszne dania przygotowane na naszych oczach.
Tu potwierdziła się moja obserwacja, że podstawowym sprzętem w meksykańskiej kuchni jest płyta grzejna. Jakakolwiek. Często o kształcie nieco wypukłym. Na niej przygotowuje się i tortille, i warzywka, i rzecz jasna mięsko. Wrzucane na patelnię w odpowiedniej kolejności dadzą w efekcie świetne danie.
Zgrałem zdjęcia w kafejce internetowej, właściwie trzeba było to zlecić chłopakowi i wrócić po odbiór płytki po godzinie. Mam duszę na ramieniu. Zależy mi, by się stracić zdjęć, a po takiej akcji kasuję przecież te na kartach. Lepiej więc, by były zgrane, jak należy. Płacę 70 $ (17,50 zł) za zgranie na dwie płyty. Sporo, ale wszystko wydaje się być ok.
"opalanie" 2009-02-10
Ten dzień przeznaczamy na opalanie. Tak postanowiliśmy i tak będzie. Po słabym śniadaniu z zaspanym kelnerem i daniami, które były w karcie, a których nie było w kuchni (idealny początek dnia), wybieramy się poleniuchować na plaży. Umościliśmy się na piasku, Marta czyta na głos kontrowersyjne artykuły o życiu z „Wysokich Obcasów”. I co? I przyszły wielkie, ciemne chmury i spadł prawdziwie intensywny deszcz. Zwialiśmy do hotelu, na szczęście niedaleko plaży (w tym miasteczku wszystko jest po prawdzie niedaleko plaży). Przemokliśmy do suchej nitki. Czyli dobrze zaczętego dnia ciąg dalszy.
Ulewa przeszła, na plażę odeszła nam ochota, a i warunki jakby mniej sprzyjające się stały. Pojechaliśmy więc na wycieczkę do osławionego Cancunu. Wjechaliśmy w zonę hotelową i… załamka. Hotel na hotelu, same największe, światowe marki, molochy ogromne, oczywiście podane w ekskluzywnym sosie. Na chodnikach – pustki. Przywożą tu tych bogatych-biednych wczasowiczów autokarem prosto z lotniska, a ci spędzają tu tydzień czy dwa, nie wyściubiając nawet nosa poza hotel, by potem wrócić autokarem na lotnisko. Dlatego biedni ci turyści. A wśród znajomych błyszczą pewnie przechwałkami, że urlop w Meksyku. Co oni tam z prawdziwego Meksyku widzieli…
Trafiliśmy na kawałek ładnej, nie należącej do żadnego z hoteli, plaży i zabawiliśmy tam chwilę. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Morze tak, morze siak, klimat, chwytanie nieuchwytnego. Oczy zachwycone, zdjęcia pewnie tego nie oddadzą.
Dziwna to mieścina ten Cancun. Wyludniona, choć ulice zatłoczone samochodami. Bez rynku, nawet bez głównych ulic. Playa del Carmen to smutne miasto (paradoksalnie, bo dla wielu jawi się rozrywkowo i wesoło), ale Cancun to kompletna, iście żałobna porażka. Pojechaliśmy na mercado, targowisko. Jedyne niby ciekawe miejsce. Nie podreptaliśmy długo, bo towary co najmniej nieciekawe, ceny maksymalnie przesadzone, a sprzedawcy wyjątkowo natrętni. Zawinęliśmy się zatem czem prędzej i chwilę potrwało, nim znaleźliśmy właściwą drogę do powrotu (zwyczajowo już kompletny brak drogowskazów na ulicach, żadnego przy tym punktu odniesienia, by się określić w terenie, eh).
Wstąpiliśmy na małe co nieco do Starbucksa (ale obciach! być w Meksyku i iść do amerykańskiej sieciówki, psssst). Wpadliśmy też do supermarketu opodal. Miałem złudne nadzieje na fajne pamiątki z Meksyku po przystępnych cenach, tymczasem był to zupełnie europejski supermarket ze wszystkim, tylko nie z tym, na czym najbardziej mi zależało. Na wywóz kupiłem jedynie ekstrakt do michelady, którą tak tu polubiłem [po powrocie okazało się, że ta sklepowa jest do niczego, a i picie michelady w klimacie innym niż meksykański to też małe nieporozumienie, za co rodzinę i przyjaciól trochę przepraszam;/]. I tyle. Za to do bieżącej konsumpcji kupujemy wino o niezwykle dla nas kontrowersyjnej, ale i ciekawej, specyficznie lokalnej nazwie Sangre de Cristo – Krew Chrystusa. Niedobre ono było mocno, jak się później okazało. Słodkie, jak (za przeproszeniem w tym kontekście) diabli! Fuj.
No i jeszcze jedna rzecz – bardzo dobrze, że deszcz nas z plaży za dnia przepędził. Wiatr wiał wtedy przyjemny, chłodził wybornie, a przecież słonko robiło swoje. Przypaliło nas niezgorzej, co zobaczyliśmy i poczuliśmy wieczorem, a byłoby tragicznie, gdyby pogoda sprzyjała i na plaży zabawilibyśmy dużo dłużej. Niebiosa jednak czuwają…
Kolacja pod postacią znakomitego jedzonka z grilla (wziąłem jagnięcinę), internet, kawa z oxxo, zamawianie przez telefon wycieczki na jutro i inne typowe, wieczorne rytuały.
harce z delfinami 2009-02-11
O poranku Elizka dogrywa przez telefon szczegóły naszej wizyty w delfinarium. Wybieramy opcję ‘adventure’, czyli program średni z trzech do wyboru. Koszt – 99 i tym razem już nie pesos niestety, lecz dolarów amerykańskich. Śniadamy w pobliskiej, bardzo lokalnej klimatem knajpce z bardzo lokalnym kelnerem/szefem/kucharzem. 3 w 1. A po prawdzie niezwykle sympatycznym facetem w białym kitlu, który zagadywał nas przyjaźnie, gdy czekaliśmy na posiłek, a w pewnym momencie zapuścił radio, w którym leciała typowo jukatańska muzyka, jak nam objaśnił, i zaczął radośnie pląsać po „restauracji”. Bardzo zabawny i pocieszny widok. Lokal odwiedzali praktycznie tylko miejscowi. Zamawiali, odbierali i znikali z daniami na wynos. Do domu, do pracy? Trudno powiedzieć. Bo była to wszakże kuchnia raczej, niźli restauracja. Niemniej zjedliśmy na miejscu, suto i tanio. Ciekawe, że nie było menu w formie karty, a tylko kolorowa rozpiska na ścianie bez podanych cen. No ale nie mogło być drogo. I nie było. A na prośbę o rachunek przyszła do nas po prostu kucharka i powiedziała nam, ile mamy zapłacić. I już.
Pakujemy się do auta i w drogę. Jeden patrol policji przy drodze, drugi i nagle… chłopcy radarowy! Namierzyli nas!!! Przyzwyczajony do widoku policjantów przy szosie, podświadomie założyłem, widząc ich dobrze z daleka, że to kolejna zwykła kontrola policyjna, tem bardziej, że akurat był to czas wzmożonych porwań dla okupu i innych przestępstw w pobliskim Cancunie, stąd naturalnym, że patroli wiele. Tzn. jeszcze więcej, bo na ogół i tak bardzo dużo. A tu niespodzianka. Przekroczyliśmy dopuszczalną prędkość! Nota bene, Marta bardzo chciała zobaczyć kontrolę od środka, zostać przez policję skontrolowaną, no i los chciał, że mieliśmy po temu niepowtarzalną sposobność.
Zjechaliśmy grzecznie na pobocze. Meksykański, wątły policjant zaczął rozmowę z Martą, bo ona biegła w hiszpańskim, co nie dziwi, gdy się mieszka od lat w Barcelonie. Żadnego wysiadania z auta, dialog odbywał się na siedząco, przez uchylone okno z mojej strony. Policjant przywitał się nieoczekiwanie uściśnięciem dłoni (!), zażądał papierów, pokazał odczyt z radaru. 105 km/h. O 25 za dużo na tym odcinku. No właśnie. Jestem absolutnie pewien, że tyle nie jechaliśmy. Żadne tam głupie tłumaczenie się to z mojej strony, tylko absolutny fakt. No chyba, że prędkościomierz Pointera przekłamywał. A to raczej wykluczone. Radar musiał być kręcony, co najmniej 10 km/h dodał. Bankowo. No ale z radarem nie będę dyskutował. Tem bardziej, że hiszpańskiego nie znawszy.
Policjant zaczął długi i nudny wywód. Że mandat to 1300 pesos, że musi zabrać prawo jazdy, że do odebrania będzie w Playa del Carmen i to absolutnie nie dzisiaj i że tam się załatwia resztę formalności. I podkreślał, i powtarzał, że to strasznie, ale to strasznie dla nas uciążliwe, a że pewnie chcemy jechać dalej to jest to w tej sytuacji rozwiązanie dla nas zupełnie niekorzystne. Modził i modził, aż w końcu to z siebie wykrztusił, choć jego intencje były przejrzyste od początku akcji. Kasuje od nas na miejscu połowę wysokości mandatu, oddaje dokumenty i możemy spokojnie jechać dalej. No. Trzeba było tak od razu. Ale ok, scenka została odegrana. Daje chłopu 700 pesos (ok. 175 zł) i naturalnie ruszamy bez problemów w dalszą drogę. Oczywiście zapłaciłem za święty spokój, a nie za wykroczenie.
Stawka była, rzecz jasna, wygórowana i obowiązywała niczego nieświadomych turystów. Wieczorna rozmowa Marty z Fernando dała na trochę wiedzy w tym zakresie. Szkoda, że po fakcie, ale w końcu za niewiedzę się płaci. Czasem dosłownie. No więc jest tu tak, że normalnie za tego typu wykroczenie płaci się ok. 300 pesos, lecz faktem jest, że bardzo dużo tu formalności do załatwienia i najwcześniej nazajutrz prawko można odebrać. Walnął więc chytry policjant 1300 pesosków, miast 300, by nas przestraszyć i dobrze w efekcie zarobić (jak na tutejsze warunki – bardzo dobrze!) i odwieść nas od zamiaru załatwiania sprawy drogą legalną. I faktycznie zawiłą.
Z drugiej strony dowiedzieliśmy się też, by olać mandat za złe parkowanie, jaki dostaliśmy wcześniej. Tutaj zwyczajem jest, że policja odkręca i zabiera tablice rejestracyjne za takie wykroczenie. Trzeba mandat uiścić, bo jazda bez tablic to prawdziwe kłopoty. Mandat zresztą śmiesznie niski, bo często w wysokości 20-30 pesos (5-8 zł), ale biurokracji po drodze dużo, no i bez tablic jeździć się nie da. To zabieranie tablic to sposób na nielicznych bogatszych, którzy z premedytacją parkują tam, gdzie jest to niedozwolone, a tak niewysokie mandaty to dla nich żaden wydatek.
Bardzo to pouczająca przygoda z policją była. Pokazała nam jej pracę od praktycznej strony. Doświadczyliśmy tego, o czym dobrze wiedzieliśmy, ale do tej pory tylko wiedzieliśmy – że tutaj panuje wszechobecna korupcja. A ponoć im wyższy szczebel, tym gorzej. Eh.
Dyskutując o tym zdarzeniu, dojechaliśmy do nowo postawionego, od podstaw zupełnie i to ledwie przed paronastoma chyba laty miasteczka Puerto Aventuras. Nieprzytomny i przestraszony boy w eleganckim uniformie przy szlabanie wjazdowym pokierował nas tak, że pobłądziliśmy dłuższą chwilę. Miasteczko wybudowano na potrzeby turystów. Domy i mieszkania do kupna i do wynajęcia, rezydencje, jachty w marinach, skutery wodne w przystaniach, sterylna czystość i porządek.
Znajdujemy w końcu ośrodek i rozglądamy się po nim, bo czasu jeszcze nieco do seansu nam zostało. Delfiny! Pierwsze wrażenie to takie, że małe one jakieś. Zawsze wydawało mnie się, że to stworzenia dużo masywniejsze. Ale fajniutkie za to nad wyraz. W basenach opodal są też słonie morskie (mało ruchawe), uchatki (niezwykle energiczne i sympatyczne i wciąż łakome) i lew morski. Świetna miejscówka z niezwykłymi atrakcjami. Wejście i focenie za darmo.
Zakładamy kamizelki asekuracyjne, udajemy się na krótkie szkolenie i schodzimy z instruktorką do wody. Pływają z nami delfinki Christina i Luke. Są prześwietne. Bardzo łase na rybki z kieszeń instruktorki. Nadzwyczaj posłuszne i absolutnie bezbłędne w wykonywanych poleceniach. Fascynujące.
Kolejka do indywidualnej zabawy i poszczególnych trików nieco trwa, wszak w grupie jest kilkanaście osób, ale jestem dziwnie podniecony i radosny i czas płynie szybko. Sztuczki to kolejno całuski w policzek i w usta od delfina, pływanie na jego podbrzuszu, unoszenie delfina na rękach, no i niesamowite płynięcie na desce boogie, podczas gdy delfin pcha z ogromną siłą moją stopę, dając niesamowity napęd. Tu się czuje fantastyczną siłę tych zwierzaków. Przyspieszenie zgoła jak na motorze, a silnik żywy, wyjątkowo inteligentny i zupełnie niecodzienny. Dostajemy też maski, by móc zobaczyć zachowanie delfinów po wodą. Machamy rękami, a one cieszą się zabawnie i wydają piskliwe, szczebioczące odgłosy. Superoza! Jeszcze machają płetwami na pożegnanie i niezapomniany program się kończy…
Oglądamy też musowo film nakręcony podczas naszego seansu, ale nie jest on na tyle świetny, byśmy chcieli go kupić. O bajońskich sumach nawet nie wspominam. Ale daję się skusić na pamiątkowe zdjęcie zrobione przez obsługę (za aż 12 dolarów). Elizka (nazywana przez instruktorkę Melisą:) nie miała na tyle dobrych ujęć, by było warto taką pamiątkę sobie sprawić.
Ok. Jedziemy do Valladolid i zostajemy tu na nocleg. Rano pojedziemy do Rio Lagartos obserwować ptaki, czyli przyrodniczych atrakcji ciąg dalszy. W to mi bardzo graj!
Jeszcze tylko wieczorne zakupy w dziwacznym miejscu, sklepie-hurtowni, brudnej i zabałaganionej, ale obleganej przez klientów. I spacer po parku z gejami. Miło.
Dziewczyny dorzuciły się do mandatu. Bardzo miło. W porządku są. Bez dwóch zdań.
flamingi i dyliżansy 2009-02-12
Śniadamy ze spokojem w dobrze już znanej sprzed kilku dni hotelowej restauracji ze szwedzkim stołem. Przy dobrym jedzonku naszła mnie refleksja, że niektórzy z gości hotelowych przeklinają pewnie niebieskiego VW Pointera, który trąbił zajadle co jakiś czas na hotelowym parkingu. Tak. To była nasza fura. Marta miała jakieś złe sny, że ją nam ukradli tak bardzo jej się ten klakson wciskał przez sen w głowę. Tymczasem autko ma coś nie tak z alarmem i ten czasem znienacka się załącza. Cóż, będę musieli ludziska z tym żyć. [parę dni później znalazłem na wyjca sposób; trzeba było zatrzaskiwać drzwi w odpowiedniej kolejności, nie używając przy tym klucza; przecież to takie oczywiste, taaa…]
Tankujemy do pełna za znowu 300 $. I dobrze, bo łatwo się dzieli przy ściepie. Dziś jedziemy do nadmorskiej wioski Rio Lagartos, by zobaczyć zimujące tam flamingi. W porze cieplejszej przebywają w Celestunie, który oddalony jest o ok. 200 km. Nadzwyczajna wprost zmiana klimatu, ehe. Sądziłem, że ptaki wędrują tysiące kilometrów (te wędrowne oczywiście), by przezimować, a nie przelatują się kilka wiosek dalej. Motyle dają radę, to czemu ptaki nie?! Nieważne.
Niebywale spokojna, lokalna droga wiedzie nas do celu, z rzadka mijają nas ciężarówki i pikapy wyładowane owocami. Przy szosie stada koszmarnie wychudzonych krów. Zatrzymujemy się na sesję zdjęciową, jak się okazuje, z byczkami. Te wyglądają nieco lepiej, ale i tak beznadziejnie w porównaniu z polskimi. Żeby te nasze miały świadomość, jak cudnie im się żyje w naszym pięknym kraju i jak ciężki żywot wiodą ich rogaci pobratymcy z dalekiej zagranicy, to pewnie śmiałyby się na pastwiskach całymi dniami i nocami. Ze szczęścia. Mimo że wszystkich koniec jednaki i nie ma zmiłuj.
Dojeżdżamy do portu, a tam zaraz zjawiają się przewoźnicy oferujący wycieczki łodziami. To nie jest sezon, więc wielu z nich siedzi po prostu na murku i goni godzinę za godziną. Na parkingu ledwie dwa busiki, które przywiozły chętnych na wycieczkę. Szału nie ma. Jeden z właścicieli łodzi, sympatyczny, grubawy Herman, jak się nam później przedstawił nie odstępuje nas wprost na krok. My, że owszem, skorzystamy, tak, czemu nie, ale najpierw rozejrzymy się po porcie, zdjątka porobimy, a on, że oczywiście, claro claro, ale łazi za nami jak cień w słoneczny dzień. No dobra. Ustalamy cenę na 600 pesos (150 zł) za łódkę, zaliczamy baňo przed odpłynięciem, kupujemy obowiązkowy bilet wstępu do parku narodowego za 24 $ (6 zł) i jazda. Wieje niesamowicie, bo wiatr od morza wespół z wcale szybkim pędem łodzi.
Rio Lagartos to właściwie nie rzeka, jak mylnie wskazuje sama nazwa, a ogromne rozlewisko, którym morze wdarło się w głąb lądu.
Herman jest bardzo czujny. Gdy tylko widzi, że jakiś ciekawy ptak na brzegu bądź że dobywamy aparatów, natychmiast zatrzymuje łódkę i czeka cierpliwie, aż się napstrykamy. Wypatruje też cocodrilo i manewruje łódką tak długo, by podpłynąć jak najbliżej. Gdy jestem już naprawdę blisko gada, Herman zupełnie niespodziewanie wkłada rękę do wody i łapie sporego krokodyla za ogon! Wytrząsa nim przez chwilę, czerpiąc z tego wyraźną uciechę. Krokodyl czmycha w krzaczyny, a my nie dowierzamy własnym oczom. Zaskoczenie i niezwykłość tej sytuacji były tak potężne, że jak wszyscy mieliśmy aparaty w rękach, tak nikt nie zrobił choćby jednego ujęcia. Niesamowite! Brawo Herman! Czego się nie robi dla turystów i własnej uciechy.
Następnego wypatrzonego biedaka Herman kijem zmusza do wypłynięcia z szuwarów, by lepiej nam zapozował do zdjęć. Nieźle. Wreszcie z daleka wypatrujemy stadko flamingów. Są intensywnie pomarańczowe (sądziłem, że będą różowe) i wspaniale się wyróżniają na tle tego dość monotonnego krajobrazu (woda, piasek i niebo). Nie udaje nam się jednak dopłynąć zbyt blisko, są płochliwe i wnet podrywają się do lotu. No to zobaczyliśmy, pomyślałem, i możemy wracać. Herman słowa dotrzymał, obiecał wszak oddać kasę, jeśli nie zobaczymy żadnego flaminga. Zobaczyliśmy i jest gites. O dziwo, płyniemy jednak kawałek dalej i dobijamy do brzegu. A za wysokim brzegiem czeka nas niesamowity widok – rdzawe czy brązowe jeziorka, w których odparowuje woda morska celem pozyskania soli. No i oczywiście, a jakże, dwa liczne stada flamingów. Piękny widok. Podchodzimy na tyle blisko, na ile jest to możliwe. Wciąż jednak za daleko, by strzelić naprawdę dobre foty. Miejsce jest cudowne, choć osobliwe w swej urodzie. Herman znajduje pióra flamingów i wręcza je dziewczynom. Ja nie mogę nie spróbować kąpieli w wodzie, w której ponoć nie sposób się utopić. Wchodzę w gatkach do rdzawej, słonej wody i faktycznie – to działa. Leżę raczej na wodzie, niż w wodzie. Wyporność jest tak duża, że bez problemów utrzymuję się na powierzchni, a duża część mnie wystaje ponad lustro wody. Nawet efekty piwnej diety nie są z stanie pociągnąć mnie na dno. Niesamowite.
Wracamy do portu. Wycieczka trwała ze dwie godziny i serio – było warto. Słońce zjarało nas niemiłosiernie, mimo że nie paliło przez cały czas. Wieczorem okazało się, że strzaskani jesteśmy niezgorzej. Spacerujemy chwilę po wiosce. Marcie przy zmianie obiektywów w aparacie upadł jeden z nich. Na beton. Zmroziło nas. Ale przeżył. Uff!
Przy wyjeździe z osady wstępujemy na moment na lokalny cmentarz. Trzeba wszak i tę aspekt obcej kultury poznać. Z ciekawych odmienności to ta, że wiele jakby wystawniejszych nagrobków obudowanych było płytkami glazury. Ot, kafelki z łazienki na cmentarzu.
Jedziemy do Izamal, by zostać tu na noc. Miasteczko okazuje się dość senne, ale w oczy rzucają się od razu zaprzęgi z dorożkami pełniące tu rolę zwykłego środka publicznego transportu, a także wielka świątynia franciszkanów. Zbudowano ją w XVI w. z materiałów, jakie pozyskano z rozbiórki indiańskich piramid. Brawo Hiszpanie! Wielce wymowny i porażający symboliką recykling.
Zapadł zmierzch, ucztujemy w knajpce opodal rynku. Kelner niezwykle usłużny, przejęty. Zgodnie spostrzegamy, że czym mniejsza miejscowość i mniejszy ruch turystyczny, z tym większą atencją jesteśmy traktowani. A do tego spotykamy ceny, które bardziej nam pasują. No i do piwka nachos i sosy, których trudno spodziewać się we wziętych miejscowościach turystycznych. I doskonała, świeżo przyrządzona michelada.
Spacer po okolicach, a potem kawka na wynos kupiona w lokaliku, w którym meksykańscy chłopcy żwawo przebierają nogami na automacie „dance floor”. W ryneczku przy bardzo nikłym ruchu pracują niezwykle przejęci pracą swoją policjanci kierujący ruchem. Uderza właśnie to przejęcie, bowiem nie dzieje się wokół aż tyle, by jakikolwiek policjant był tam w ogóle potrzebny. No ale znowu powraca w mej głowie myśl o nadmiarze rąk do pracy w tym kraju.
By szczęście mnie nie opuszczało, egzotyczny ptak trzepnął mi kupę. Na szczęście na pasek od plecaka. Na szczęście.
Po drodze odkrywamy, że w wielkiej świątyni z imponującym atrium coś się dzieje. Okazuje się, że trwa właśnie widowisko typu light&sound. Wchodzimy za darmo i cieszymy się świetnym spektaklem. Dużo lepszym, efektowniejszym wizualnie i dźwiękowo, niźli w Chichen Itza. Finał spektaklu to przejście wzdłuż arkad ponurego zakonnika w wielkim kapturze i ze świecą w dłoniach. A w tle gregoriańskie chorały. A wokół mrok. Mocne wrażenie. No i proszę, jak bardzo zaskoczyło nas to świetne widowisko. W małym miasteczku i za darmo. I tak z głupia frant napotkane.
W hotelu robimy księgowość i okazuje się, że każdemu z nas coś dużo kasy ostatnimi dniami wyciekło. To nic. Gorzej, że mało zostało. Aktualny stan: Marta – 1200$, ja – 2000$, Elzika rządzi – 3000$. A tu jeszcze parę dni pobytu. Wystarczy. Chyba. Najwyżej się jeszcze troszkę waluty wymieni. A jeszcze trzy dni temu miałem 4500$ i byłem absolutnie pewien, że to za dużo. No ale gdy się nie odmawia sobie niczego i nie bardzo kontroluje wydatki… Na wczasach przecież jesteśmy, nieprawdaż?!!
żółty Izamal i dalej w drogę 2009-02-13
Pobudka zwyczajowo już nieśpieszna. Śniadanie kolonialne, czyli tosty, dżem, kawa i sok wliczone było w cenę. To miło, zważywszy że płacimy i tak niewiele (590$ za pokój) za tak wysoki standard, tzn. elegancki pokój z wentylatorem, klimatyzacją na pilota, tiwi satelitarną SKY, suszarką do włosów i paroma innymi gadżetami. A nawet, o ile ochota, jacuzzi. Cena wybitnie posezonowa. Zresztą w hotelu jesteśmy najprawdopodobniej sami.
Konsumpcję odbywamy w towarzystwie sympatycznego chłopca hotelowego na tarasie z widokiem na centrum Izamalu. Chłopiec taktownie zapuścił nam anglojęzyczny CNN i pierwszy raz od wieeelu dni docierają do nas wieści ze świata. Uświadamiam sobie, jak cudownie bez nich żyć. I jaki wielki wpływ mają media na nasze życie. Przeżywamy mocno katastrofę samolotu gdzieś w Stanach. I czemu? Po co? Przecież nas to nie dotyczy i do niczego nam niepotrzebne. Nie chcę być zbyt cyniczny, ale o ile piękniej czas nie mieć świadomości wielu rzeczy. Nie żeby od razu być głupim Jasiem, ale po prostu nie zaśmiecać głowy i nie nadużywać emocji, w sprawach, które i tak się dzieją bez nas i na które kompletnie nie mamy wpływu. [teraz, gdy przepisuję to do kompa, zdaję sobie sprawę, że to kolejny wielki mój zysk z tej wyprawy – do dziś nie oglądam tiwi prawie wcale, a portale informacyjne odwiedzam nader sporadycznie i czytam pobieżnie; i co? i cudowne NIC! jest mi z tym dobrze (prawie jak w dowcipie: „a może by tak pier…nąć to wszystko i wynieść się w Bieszczady…”); szkoda czasu na chłam, trzeba zająć się tym, co naprawdę ważne, tak jak szkoda czasu na dobre książki, trzeba czytać te najlepsze! Banały, ale jak dobrze sobie czasem o nich przypomnieć]
Zwiedzamy klasztorów franciszkanów i jest to odmiana, bowiem do tej pory mieliśmy do czynienia tylko ze świątyniami dominikanów. Jest ogromny, zwłaszcza atrium z kolumnadą wokół (podług przewodnika drugie co do wielkości na świecie, największe to plac św. Piotra w Rzymie). Przed wejściem do kościoła pomnik Jana Pawła II na pamiątkę wizyty w 1993 roku. Oczywiście zrobiłem mu zdjęcie, a Elizka konstatuje, że mógłbym przemierzać Meksyk śladami Jana Pawła II, tak chętnie szukam oznak jego kultu tutaj oraz bytności w tych miejscach. I to jest fakt. Sprawia mi to osobliwą przyjemność. Rodzaj dumy, że to ziom. Tak niewiele daliśmy przecież światu, ale przynajmniej tego wybitnego człowieka.
Przed świątynią dorożki, ryksze i oczywiście jednakowo pomalowane, tanie taksówki. Nawet naprawdę niewielkie mieściny mają swoje taksówki i to w dodatku identycznie pomalowane, na ogół dwukolorowe. Przy pewnym obyciu można próbować zgadywać z jakiego miasta pochodzi dana taksówka. Są też samochody z głośnikami na dachu, przez które puszcza się głośną reklamę. W drodze spotkaliśmy nawet takiego sprzedawcę z samochodu, który oferował w ten sposób jałówki wiezione na pace. No Meksyk.
Izamal to żółte miasto. Ten kolor zdecydowanie dominuje w malowaniu budynków i na tle intensywnie żółtych ścian robimy sobie sesję zdjęciową ku zdziwieniu i uciesze mieszkańców i robotników drogowych. Wdrapujemy się na piramidę, skąd roztacza się piękna panorama miasta. Kupujemy pamiątki w sklepiku przy piramidzie. Obchodzimy też skromne targowisko w centrum w nadziei na jeszcze więcej pamiątek, bez sukcesu jednak. Za to kupiliśmy oryginalne, w Polsce niespotykane, bo zbyt odważne, np. różowe różańce u ulicznych sprzedawców. I wisiorki z wizualizacjami życzeń, które zanosi się do kościoła i które wiesza się przy figurach świętych w nadziei na życzeń ziszczenie. By np. niebo dało męża zanosi się wiesza się wisiorek z sylwetką mężczyzny, ale można też złożyć wisior z samochodem, ręką bądź nogą i wieloma jeszcze symbolami. Tak by Bóg patrzący tam z góry miał jasne pojęcie, z jaką sprawą do niego przychodzimy.
Ruszamy w drogę. Chcemy dostać się w pobliże Uxmalu, ruin, które obejrzymy sobie nazajutrz. Rezygnujemy z jazdy autostradą i wbijamy się w wioski, by dotknąć prawdziwego Meksyku jeszcze bardziej. A bieda tu, aż piszczy. Często mijamy gliniane chatki pokryte liściastą strzechą, a w środku hamak i kury czy inny inwentarz. W wejściu Meksykanka wyszywająca ubrania. Z ciekawych obrazków to także liczna grupa uzbrojonych w strzelby mężczyzn ruszająca pewnie na jakieś polowanie i byki przywiązane do słupów w rynkach miasteczek. Jedyne świeże, zadbane i odmalowane budynki w tychże miasteczkach to tylko niskie ratusze i komisariaty policji, czasami kościoły. Reszta ubożuchna i brudna, aż do bólu w oczach. Sporadycznie napotykamy jakąś odważnie, choć zapewne dawno, odmalowaną jaskrawymi kolorami hacjendę.
Wjechaliśmy też na niezwykły, wielokilometrowy odcinek drogi, który był pasmem pagórków i dolinek. Z początku było zabawnie, jednak ciągły i szybki wjazd i zjazd, a po nim kolejny wjazd i zjazd, by znowu zaliczyć wjazd i zjazd, doprowadziły nas do niemalże odruchów wymiotnych. Konstatacja prosta – nie było zapewne środków na wypłaszczenie drogi, więc zbudowano ją tak, jak teren na to pozwalał. Było pagórkowato, to trudno. Droga musi być.
Obiecałem sobie, że muszę opisać znaki przy drodze. Nie te znane z kodeksu, choć to też ciekawe, że są często dezorientujące i jest ich wybitnie mało, za mało! Nie ma np. zakazów wjazdu i oznaczenia drogi jednokierunkowej, więc co najmniej raz nieświadomie pod prąd wjechałem. Chodzi natomiast o liczne napisy i ostrzeżenia przy drodze, który z kolei nie brakuje, ba! - jest ich kuriozalnie dużo. A oto niektóre: Jedź ostrożnie, rodzina tego od ciebie oczekuje; Czysta droga to bezpieczna droga; Nie wyrzucaj śmieci na prawą stronę drogi (sic!); Nie niszcz znaków drogowych; Bądź posłuszny znakom drogowym; Pasy bezpieczeństwa ratują życie, używaj ich; Lewy pas jest tylko do wyprzedzania (zupełnie nie respektowane); Nie parkuj na zakręcie; Nie zostawiaj kamieni na drodze; Nie prowadź zmęczony oraz jedno z lepszych: W Campeche nie ma za dużo pieszych, więc prowadź ostrożnie!
Istny Meksyk. Właściwie wcale nie trzeba znać kodeksu (i tak na ogół jest, jak wyraźnie odczułem), wystarczy czytać i stosować się do tych napisów przy drodze, a jakoś się człowiek do celu doturla nie zrobiwszy sobie i innym krzywdy.
Docieramy do Ticulu i tu zostajemy na noc. To nieco większe miasteczko z ładnym, kolonialnym ryneczkiem. Pokój o godnym standardzie w hotelu przy samym rynku (za 370$). Bierzemy bez namysłu. Skaczemy do miasta. Mercado już nieczynne, więc idziemy na zakupy do supermarketu. A tam na półce… Wódka Wyborowa. Mało tego! Za ok. 30 zł za 0,7 litra. Jak to Polacy zrobili, że sprzedają za taką cenę na drugim końcu świata? Tem bardziej, że u nas tequila kosztuje co najmniej trzy razy więcej, niż w Meksyku (np. popularna Sierra). I jak to Polacy zrobili, że Wyborowa serwowana jest w każdej, lepszej i gorszej, tańszej i droższej restauracji? W karcie jest na ogół trzy-pięć marek wódek. Wśród nich zawsze Wyborowa. Niepojęte.
Minęła osiemnasta, a tu większość knajp już pozamykana. Bardzo dziwne. Zmuszeni idziemy do pizzerii. Zamawiamy spaghetti i otrzymujemy konkretne porcje. Gorzej było z zamówioną micheladą, nie było bowiem lodu i załoga musiała gonić w te pędy do sklepu. Przy okazji zwracamy uwagę na jeszcze jedną rzecz – tu w ogóle nie ma lanego piwa! Tylko butelki i puszki. To ciekawe.
Wieczór w miasteczku sympatyczny. Na rynku w muszli koncertowej tańczą w układach młodzi chłopcy i dziewczęta. Grupa skejtów pocina na deskach. Gdzieniegdzie faceci z gitarami siedzą na ławeczkach i pogrywają sobie a muzom. Ciepło, bezpiecznie, przyjemnie i klimatycznie.
ruiny po raz ostatni - Uxmal 2009-02-14
Walentynki. Na ulicach dziewczęta z kwiatami, często sztucznymi, mimo że stopni co najmniej dwadzieścia kilka od rana (a może właśnie dlatego). Przyozdobiona restauracja śniadaniowa, witryny wyklejone serduszkami i aniołkami. W sumie bardzo podobnie jak u nas, może tylko większe poruszenie wśród facetów już w wieczór przed Walentynkami. Wczoraj z pizzerii wymknął jegomość z różą i pizzą dla ukochanej. Wigilia Walentynek we dwoje, przy pizzy, romantycznie. Pewnie przy jej ulubionej… Właściwie panowie dużo liczniej biegali z kwiatami wieczór przed tym świętkiem, niż w same Walentynki. Jakby chcieli w ten sposób podkreślić siłę swych uczuć. Że nie będą aż do czternastego lutego czekać, tylko zaskoczą wcześniej i efekt będzie potężniejszy.
Jedziemy do Uxmalu, ruin, kóre według przewodnika bardzo warto zobaczyć. Pół godziny drogą jak zwykle skąpo oznakowaną. Parkujemy w cieniu na zupełnie niezatłoczonym parkingu. 110 $ za wejście (28 zł!) i nawet wieczornego widowiska nie ma w cenie. Pewnie dlatego, że nie ma go w ogóle. Na cenę biletu, jak dowiedzieliśmy się w kasie, składa się 51 $ dla rządu i 60 $ dla stanu Jukatan. Każdy chce zarobić.
Ruiny interesujące, nieco odmienne od wcześniej widzianych, bo obłe w kształcie. To dominujący na tym obszarze styl Puuc, klasyczny styl budownictwa Majów. Kompleks składa się z doskonale zachowanych i znakomicie odrestaurowanych budowli. Nie rzuca nas to jednak na kolana, bo wiele widzieliśmy przedtem. Na piramidę najwyższą wejść nie można. A poza tem panuje tu nieznośny wprost upał i duchota. Powietrze stoi w miejscu. Spacerujemy baaardzo nieśpiesznie. Podział zadań dziś jest taki – Elizka i ja pstrykamy ruiny, Marta foci nas, bo ma dziś wkrętkę na reporterkę. Że o z leksza modelkowej sesji dziewczyn w uroczych piramidowych plenerach nie wspomnę.
Towarzyszy nam wiele jaszczurów [teraz już wiem, że były to iguany]. Czasem są one naprawdę wielkie i potrafią przestraszyć, gdy się je spotka znienacka. Choć one same wtedy oczywiście w dużo większym strachu. Zabawnie potrząsają łbami, gdy chcą odstraszyć, a gdy zbliżysz się zbyt blisko, niezdarnie uciekają. Najodważniejsze są prawie na wyciągnięcie ręki. Mimo wysiłków, żadnego z tych wspaniałych strażników starożytnych miast nie udało mi się dotknąć ni pogłaskać.
Jednym ze staranniej szukanych przez nas obiektów (ze zrozumiałych względów, czyli z ciekawości:) była Templo de los Falos – Świątynia Fallusów. Zawód przeżyliśmy spory, bo okazała się nią prymitywna altana kryta strzechą, pod którą zgromadzono kilkanaście rzeźb mniej lub bardziej udanie przypominających penisy. Nie kojarzę, by był jakiś nadzwyczajny kult pena wśród starożytnych Indian, ryzykujemy więc zgodnie tezę, że zabrano w jednym miejscu kamienie, które archeologom się kształtem z penem kojarzyły, a być może nawet poskładali nie całkiem do siebie pasujące elementy bądź sami coś podkuli, by efekt był lepszy. To oczywiście tylko odważne przypuszczenie. W każdym razie rozczarowanko.
Zwiedzanie kompleksu w Uxmalu, poza wszystkimi przyjemnymi aspektami, zaowocowało też odwodnieniem mojego organizmu. Upał zrobił swoje. Wypiłem wiele wody w drodze powrotnej, a i tak czułem się osłabiony. No ale oczywiście dziarsko (i głupio) nie dawałem tego poznać po sobie i szoferowałem, jak należy.
Opuszczamy Uxmal i jedziemy na nocleg do Campeche, stolicy stanu o tej samej nazwie. Po trzech godzinach jazdy i pięknym zachodzie słońca po drodze dojeżdżamy do celu. Na jednym ze skrzyżowań przedmieścia na czerwonym świetle obok nas zatrzymał się wyładowany po granice możliwości czerwony pikap. Młody Meksykanin wychylił się przez okno, zaczął coś do mnie wołać i pokazywać palcem w górę na pakę. Byłem pewien, że pyta, czy mu towar nie spada na ulicę i czy wszystko dobrze osadzone. Pokazałem mu kciuk skierowany w górę, że ok, że ładunek siedzi jak trzeba, żeby się nie martwił. Tymczasem okazało się, że on sprzedawał łóżka i materace i pytał czy nie chcemy od niego kupić. Cóż, trzeba wykorzystać każdą możliwą okazję, by towar opylić. Nawet postój na czerwonym świetle. A ja znów przekonałem się, że nieznajomość języka nie popłaca:)
Docieramy do rynku miasta i udajemy się na poszukiwanie hotelu. Na pierwszy ogień hotel America. Niezły, ale bagaże trzeba wysoko tachać, bo na aż drugie piętro i wentylatora nie ma, choć jest klima. Szukamy dalej i albo nie ma wolnych pokoi, albo standard taki, że tylko karaluchów brak. Chcąc nie chcąc, wracamy do Ameriki wierząc, że pokój jeszcze nie zajęty. W niebie nas dziś chyba lubili, bo na szczęście pokój na nas czekał, choć prawie wszystkie inne już pozajmowano.
Czas na obiad czy kolację już właściwie. Wchodzimy do drogiej, obleganej przez Niemców, ale ładnej restauracji na piętrze kamienicy ze świetnym widokiem na zocalo i pięknie podświetloną katedrę. Długo tu jednak nie zabawiamy, bowiem okazuje się, że obsługuje tylko jeden klener i wyraźnie nie daje rady i zaczyna mu brakować tchu. Zmieniamy lokal i zasiadamy w knajpce na rogu rynku. Dostaję wyborną micheladę, mniam. Zatem pęka ich kilka. Przy nas siedzi niemiecka parka. Pani o wyglądzie ddr-owskiej sportsmenki. Ach, wspomnień czar…
W parku w centrum ryneczku trwa festyn walentynkowy, czyli właściwie występy dwóch wokalistów i ich czy nie ich piosenki o miłości. Fałszowali niezgorzej, ale było sympatycznie. Pośmialiśmy się mocno przy songu o róży, którego tekst z grubsza szedł tak: „róża bez łodygi to po prawdzie nie róża/ róża bez liści to nie róża/ róża bez płatków to nie róża/ róża bez miłości to nie róża”. Okrutnie romantyczne i bystre spostrzeżenia. Włączyły nam się absurdalne wariacje na tak zadany temat i kulamy się ze śmiechu…
Ludzie tańczą, my radośnie piwkujemy. Jest przyjemnie ciepło, atmosfera przyjazna. Pełen relaks. W końcu wracamy do hotelu. Dziewczyny wychodzą jeszcze na miacho po piwko. No i tu jest problem, bo sklepów w najbliższej okolicy nie ma, kupują więc w restauracji, z której niedawno wyszliśmy. W hotelu wieczorne jak zwykle pogaduchy z pięcioma kanałami tiwi w tle.
zamykamy pętlę po Jukatanie 2009-02-15
Kolonialne śniadanie w hotelu, czyli tosty, masło, dżem, sok i kawa. Pakujemy bagaże do auta, a sami ruszamy poszwendać się nieco po mieście i nad morzem. Robi się nieznośnie gorąco. Trzeba przemykać zacienionymi stronami uliczek, by nie zesmażyć się na skwarek.
Miasto niezbyt urocze, o wiele ciekawiej wyglądało nocą. Nudny, betonowy brzeg morza bez plaży, katedra jak katedra, jedynie kamienice uroczo pomalowane ładnymi, pastelowymi kolorami. Taki malowniczy plener wykorzystujemy oczywiście do robienia zdjątek. Świetna zabawa, choć czasem pot autentycznie leje się po plecach. Trzeba ochłodzić się kawą frappe w ryneczku. Potem Marta dokonuje poważnego zakupu – trampki za 140 pesos (35 zł). No no…
Wracamy do Meridy. Droga spokojna aż do nudności (cokolwiek miało by to znaczyć). Przed Meridą znak informujący, że do miasta trzy kilometry, choć zupełnie oczekiwanie(!) okazało się, że tych kilometrów było jeszcze z piętnaście. Taaa. Już miałem odetchnąć, że podróż autem po Meksyku bez przygód niedobrych przebiegła (mandaty pomijam, bo one po prawdzie tylko smaczku naszemu podróżowaniu autem dodały), gdy nagle na ciasny pas między mnie a autobus wepchała się bezpardonowo kolektywka. Niemal ślizgnęliśmy się lusterkami po blachach. Uskoczyłem w lewo i na szczęście nic się nie stało. A powiadali starożytni Rosjanie, by dnia przed zachodem słońca nie chwalić i chyba mieli rację…
Do wypożyczalni dojechać nie mogliśmy, bo droga wyłączona z ruchu. Jest niedziela. Wzmożony ruch pieszych w rynku i jego okolicach sprawił, że zamknięto kilka ulic. Zresztą wypożyczalnia i tak nie była czynna, więc nie było jak autka oddać. Za to zaletą niedzieli okazało się nieobowiązywanie tego dnia zakazu parkowania przy żółtych krawężnikach. Ok. Zostawiamy auto na parkingu hotelowym, by oddać je nazajutrz rano. Na parking podjechaliśmy z mrukliwym boyem hotelowym Julio. Dostał 10 $ za fatygę i humor mu się od razu polepszył. A popadł w mrukliwość, bo wcześniej, gdy załatwialiśmy pokój w hotelu, chciał nam zanieść walizki, a my podziękowaliśmy mu za pomoc i chyba się obraził. Trudno.
Obiad w schludnej knajpinie i objazd po sklepach z pamiątkami. Na coś trzeba w końcu wydatek marne resztki kasy. Tandeta jak wszędzie dotąd. W jednym ze sklepów zszokowały nas ozdobne żuczki (100 $ za sztukę, 25 zł). Żywe. Ze skrzydełkami oklejonymi błyszczącymi łańcuszkami i innymi świecidełkami. Ot, taka ozdoba typu broszka. Jak k..wa można coś takiego robić zwierzakom i jeszcze to legalnie sprzedawać?! Niepojęty Meksyk.
W rynku niedzielny wieczór pod znakiem zabawy. Muzyka na żywo, tańce, przenośne stoiska z przekąskami i pamiątkami, tłok, harmider, bazarowy klimat. Za resztkę pieniędzy kupuję kolorowy hamak. Udało się zbić cenę z 600 do 350 pesos. I dobrze, bo więcej nie miałem, a bardzo ten hamak chciałem mieć. I w ten sposób wypstrykałem się z kaski, a Elizka polewa ze mnie teraz, żem facet, którego na niewiele stać :)
Idziemy jeszcze na małe co nieco, bo wieczór całkiem wczesny. Drinki i michelada w dużych pucharach, kelner bardzo chcący być zabawnym, muzyka na żywo, obserwacja nocnego życia wokół i na koniec rachunek z doliczonym w kasie 15% napiwkiem. Noooo, tyle to jeszcze od nas nie zażądano. Ale oczywiście płacimy grzecznie.
Jest problem, tym razem nie do przejścia, z kupnem piwka do hotelu. W niedzielę wieczorem nikt go nie sprzedaje, nawet jeśli stoi na sklepowej półce. Mało tego – nikt nie ryzykuje sprzedaży na lewo. Nawet w restauracji nie można kupić. Tylko konsumpcja na miejscu. No trudno. Co zrobić. Ostatecznie PKB Meksyku nie wzrośnie na skutek naszych zakupów i niech żałują.
Aha! Dużo coś tu dzisiaj Polaków. Widać trafiliśmy na jakąś wycieczkę objazdową, co to Meridę miała w programie. Dostali zapewne czas wolny na samodzielne wędrówki po mieście, stąd od czasu do czasu spotykaliśmy ich w rynku. Strzępy ich rozmów, jakie usłyszałem tu i ówdzie, czyli Polak na wczasach: „Jakieś takie dziwaczne te pamiątki…”, „Ty, wiesz, ona mi powiedziała 200 pesos, a ja tam na rogu kupiłem za 80!”, „Mów co chcesz, ale mi najbardziej tutaj smakuje Corona…”
Aha! Mijane po drodze małe biura podróży zachęcały do jednodniowych wycieczek po Jukatanie. Wycieczka do np. Uxmalu (80 km stąd) to wydatek rzędu 480 pesos. Jak dobrze, że wypożyczyliśmy samochód do bujanie się po Jukatanie. Ewidentnie zaoszczędziliśmy! Nawet mimo mandatów:)
przez Meksyk-miasto do Europy 2009-02-16
Do jedenastej mamy oddać samochód. Pakowanie się i ceregiele przed długą podróżą sprawiły, że zjawiamy się chwilę przed upływem danego nam czasu. Autko nieco brudne, zwłaszcza od nadmorskiej piany w Rio Lagartos, ale za to bez ani jednej dodatkowej ryski, gato (lewarek) i koło zapasowe na miejscu. Krótkie oględziny przy zdawaniu auta i wynik pozytywny. By jednak nie było tak różowo, okazuje się, że mamy problem/nieproblem z mandatem za złe parkowanie. Wypożyczający nam auto nie chce usunąć blokady na karcie Elizy, póki go nie zapłacimy. Twierdzi, że będzie miał kłopoty przy przeglądzie rejestracyjnym, bo wtedy sprawdzają niezapłacone mandaty i jeśli takie są, auto przeglądu nie przechodzi. Inna sprawa, że gdybyśmy nie zadzwonili chwilę po otrzymaniu mandatu, gość by o nim nic nie wiedział. Po prawdzie wcale nie mieliśmy zamiaru go płacić, no ale w tej sytuacji nie mieliśmy innego wyjścia. Zakładaliśmy też, że gość będzie chciał być może na całej operacji zarobić każąc uiścić opłatę za mandat u niego, on jednak skierował nas na komisariat. Na szczęście niedaleko stąd.
Drepczemy tam w okrutnym upale. Nie bez wysiłku znajdujemy budynek, bo numeracja na ulicy niezbyt czytelna. W środku wystudzona pani przy komputerze beznamiętnie wbija nr wykroczenia do rejestru i każe nam zapłacić 78 pesos, czyli… niespełna 20 zł. I to do podziału na troje. Daj Boże tylko tak niewysokich mandatów w życiu!
Wracamy do wypożyczalni i bez dodatkowych przeszkód finalizujemy oddanie auta. Konto odblokowane, wypożyczator zadowolony, my zadowoleni, nawet psy się uśmiechają.
Ponieważ odlot był dopiero o szesnastej, a do lotniska ledwie dwadzieścia minut drogi taksówką, mieliśmy do zagospodarowania wiele jeszcze godzin. Wymieniam parę euro, by mieć na śniadanie i kilka zbędnych i niezbędnych jeszcze wydatków. Śniadamy w sprawdzonej, znanej nam już knajpce. Dziś dodatkowo z ekstra atrakcją w postaci karaluchów. Było ich całkiem sporo i konstatujemy, że coś je musiało wypędzić z kryjówek, np. nie całkiem sprawnie przeprowadzona dezynsekcja. Obserwowaliśmy młodą załogę podczas prób dyskretnego radzenia sobie z problemem. By nie spłoszyć i tak niewielu przecież klientów w lokalu, pracowali jak gdyby nigdy nic, od czasu do czasu tylko przydeptując tego i owego intruza. My zjedliśmy niezrażeni, no może odrobinę, nasze porcje i ruszyliśmy w miasto.
Zakupy na siłę nie bardzo wyszły, bo tego, co chciałem kupić, znaleźć mnie się nie udało. A chciałem jeszcze drewniane figurki przykucającego meksykanina skrytego pod wielkim sombrero (kiczowato, ale nie wiem czemu chciałem to mieć, a z zachciankami nie będę racjonalnie dyskutował:) oraz małe buteleczki mezcalu z larwami w środku. Nie udało mi się kupić wcześniej, gdy była prawie możliwość, a teraz nigdzie nie mogłem napotkać. No trudno.
Za to zafundowałem sobie czyszczenie butów na ulicy. Po pierwsze primo dlatego, że były one autentycznie brudne, aż wstyd, a po drugie primo dlatego, że miałem jedyną i niepowtarzalną okazję, by tego spróbować. Sądziłem, że to będzie krótka akcja, tymczasem siedziałem na fotelu z dobre dwadzieścia minut. Starszy jegomość wykonywał swą robotę z autentycznym zaangażowaniem i niesamowitą pieczołowitością. Wielokrotnie wcierał różne smarowidła (palcami!) i glansował na wysoki połysk. Naprawdę solidna robota! 20 pesos (5 zł) plus 10 napiwku w geście uznania oraz moje ulubione ‘buen trabajo’ na pożegnanie.
Docieramy do lotniska. Standardowa odprawa i nadanie bagażu. Czekamy z Japończykami w małej poczekalni. Lecimy samolotem lokalnych linii MexicanaClick. Lot bardzo przyzwoity, dwugodzinny. Na pokładzie dostajemy orzeszki i napoje. W Meksyku stolicy przesiadamy się do samolotu Iberii. Dziesięć godzin lotu przed nami, choć w drugą stronę było dwanaście, to ciekawe – z wiatrem, na tej wysokości? Lot niezwykle przyjemny i spokojny, fantastycznie płynny start i lądowanie, doświadczona załoga na pokładzie (nie sądziłem, że w tym wieku, w jakim te stewardessy były, jeszcze się lata, ale to ok, bo doświadczenia są bezcenne, a tych im z pewnością nie brakowało). Wieziemy ze sobą cztery wielkie chałwy znalezione i bezceremonialnie przez nas przywłaszczone na lotnisku w Meksyku. Były drogie i pewnie dobre. Niestety nie mieliśmy okazji ich spróbować, bowiem równie bezceremonialnie zostały nam w Madrycie odebrane. Nie było na żadne tłumaczenia i okazywanie paragonu z lotniska w Meksyku. Podejrzana konsystencja, a na dodatek towar z Meksyku i rzecz zostaje zarekwirowana bez żadnego ale. No trudno, chociaż żal. Na szczęście znalezione, a nie kupione. Choć z drugiej strony może dobrze się stało. A jeśli głęboko w środku schowane były np. narkotyki i ktoś by się o nie upomniał w Hiszpanii? Wszystko przecież jest możliwe. Także to, że postąpiliśmy nieco nieroztropnie ;-/ Tak, w środku na pewno były narkotyki. Albo materiały wybuchowe.
Jeszcze godzina lotu do Barcelony i nocujemy u Marty i Sebastiana. Opowieści, zdjęcia, piwko. Zasnąć niełatwo, bo jet lag od razu daje się we znaki i nawet piwiarko nie bardzo pomogło.
nie taki sweet home 2009-02-18
Przez strefy czasowe i podróż jeden dzień nam zaginął w drodze powrotnej, tzn. w kalendarzu był, ale bieg zdarzeń go jakoś wyrzucił, hmmm.
Przed odlotem do ojczyzny jesteśmy nieco sponiewierani. Za to dobrze na samopoczucie robi mi fakt, że zaginął mój bagaż. Prawdopodobnie w Madrycie. Czemu dobrze? A temu, że zaginiona walicha ważyła 20 kilo, a w Rajanie można nadać tylko 15 kilo, a za dodatkowe kilosy trzeba słono płacić (aktualnie 15 € za kilogram; pewna młoda pani, która nadawała bagaż przed nami musiała dopłacić 90 € ekstra, uch! Tyle, co za bilet w te i z powrotem). Zatem ja musiałbym się mocno przepakowywać i upychać do podręcznego (też zresztą ograniczonego do 10 kilo). Byłoby bardzo trudno. A tak sprawę miałem z głowy. Wprawdzie walizka się odnalazła, gdy byliśmy jeszcze w Barcelonie, ale z wielką pomocą Marty pilotującej całą sprawę (buen trabajo Amigo) udaliśmy, że my już do Polski wyjechani i że nie ma innego wyjścia, jak dostarczyć bagaż pod mój domowy adres. I już. Super! Zabawnie tak wracać z dalekiej i długiej podróży z małym plecakiem na plecach. Zabawniej jeszcze, że miła pani przy odprawie na lotnisku w Gironie nie dowierza, że z takim tylko bagażem do Polski lecę i każe mi go przynajmniej do zważenia na taśmie położyć. Ale dopuszczalnych 10 kilosów nie przekroczyłem. Gracko! :)
Lot absolutnie najgorszy z dotychczasowych. Z prostego powodu – bo Ryanair. Tłoczno, ciasno, bez miejsca na bagaż (plecak musiałem upchać pod fotel) i bez poczęstunków na pokładzie. No, w końcu to tanie linie. Za to z możliwością kupienia na pokładzie pizzy i zdrapek mogących uczynić milionerem. Jak zasiadłem w fotelu na początku lotu, tak w niezmienionej pozycji, z racji ciasnoty, musiałem wytrwać do końca. 2,5 godziny udręki. A w finale przerażające, trudne lądowanie w gęsto padającym śniegu. Śnieg! Optyka mi się nieco zmieniła i w tej sytuacji to śnieg był dla mnie egzotycznym widokiem…
PS
Bagaż doszedł, a jakże! Dobę po moim powrocie, czyli dość sprawnie. Walicha kompletnie zmaltretowana, ale nie rozsypała się na szczęście. Następnym razem wezmę dużo bardziej pancerną. Miły kurier dotargał mi ją pod same drzwi. Świeżo nabytym meksykańskim zwyczajem wysupłałem napiwek…
Wiele przebytych do i w Meksyku kilometrów. W tym półtorej tysiąca za kółkiem. Siedem lotów samolotami. Ponad trzy tysiące zdjęć (własnych,zdjęć dziewczyn nie liczę). Czasem upały, czasem intensywne deszcze. Spalona słońcem, jałowa ziemia z jednej i intensywna, gęsta zieleń dżungli z drugiej strony. Biedota rdzennych mieszkańców wobec pysznego życia turystów w Cancunie. Kontrasty, kolory. Ludzie. Na swój sposób interesujący, mocno osadzeni w religii i tradycji, o ciekawym usposobieniu i zwyczajach. Niesamowite scenerie, piramidy, egzotyczna przyroda. Mnóstwo wrażeń i niezacieralnych obrazów w pamięci.
Meksyk – fascynujący kraj, który świetnie się przemierza i poznawanie którego sprawia olbrzymią frajdę. Zobaczyć go i posmakować – zdecydowanie warto, zamieszkać w nim – bardzo niekoniecznie. Zawdzięczam mu jeszcze jedną ważną rzecz. Kompletnie zmieniłem swe podejście do podróżowania. Dotychczas uważałem, że Polska mi w zupełności wystarczy, a w Europie wszędzie czułem się jak u siebie. Stwierdzenie ‘lubię podróżować’ kojarzyłem z bufonadą, wpisem w CV bądź popularną kwestią z wyborów miss wszelkiej maści. Tymczasem sam, zupełnie dla mnie nieoczekiwanie, przesiąkłem ciekawością świata. I to przez wyprawę, o której wcale nie marzyłem od lat i nie wyczekiwałem niecierpliwie, a na którą puściłem się, bo zakręt w życiu i podły nastrój. By jakoś tam odreagować. Teraz już z pełnym przekonaniem mogę sam o sobie powiedzieć: ‘lubię podróżować’. I przynajmniej raz w roku zamierzam odbyć jedną wielką podróż. Nawet hiszpańskiego się zacząłem uczyć :) Wielką, tzn. daleką i po to, by dotknąć innej kultury. Potrzebuję tego. Dzięki Meksyku!!!
[dla ciekawych kosztów „ekspedycji” podaję: ok. 3500 zł za przeloty i ok. 1600 dolarów wydanych na miejscu, czyli w moim przypadku ok. 8500 zł za całość; gdybyśmy lecieli miesiąc później to po wariackich wtedy cenach waluty kosztowałoby mnie to o dobre dwa tysiące zł więcej! Przy czym podkreślam – nie byliśmy tam tydzień czy dwa, a prawie miesiąc i nie odmawialiśmy sobie właściwie niczego, choć też nie szarżowaliśmy z np. hotelami; i zważyć trzeba, że koszta zawierają też takie ekstrasy, jak pływanie z delfinami, wypożyczenie samochodu itd.]
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Bardzo ciekawie opisana podróż, której naprawdę niejeden wytrawny podróżnik mógłby pozazdrościć. Sporo przydatnych informacji o cenach i realiach podróżowania po Meksyku. Może trochę brakowało mi informacji o zwiedzanych miejscach, ale to w końcu można znaleźć w książkach i przewodnikach. Nie do końca zgodziłbym się jednak z wyrażoną opinią na temat konfrontacji obu kultur - europejskiej i indiańskiej, którą wyraziłeś w swojej relacji. Piszesz, że "wzięła górę kultura agresji i podstępów, chciwości i broni". Cóż, cechy te nie były bynajmniej obce kulturze Azteków, których imperium też było wynikiem agresji i zbrojnych podbojów. To, że upadło ono w zetknięciu się z Hiszpanami, to jeszcze za mało, by ustawiać tamtą cywilizację na wyższej moralnie półce. Pewnie szkoda, że kultury Azteków i Majów nie przetrwały, ale ich mariaż z kulturą iberyjską (choć przymusowy i okupiony krwią) stworzył właśnie ten Meksyk, który fascynuje nas dzisiaj. W każdym razie - duży plus za podróż. Pozdrawiam.
-
Drogi Autorze:)
Nie wiem czy często tu jeszcze zaglądasz, ale ja właśnie przeczytałam relację i muszę napisać parę słów.
Ciekawe jest to, że robiłeś te notatki od razu i można sobie poczytać jak się twoje wrażenia zmieniały.
Ja przeważnie wyznaję zasadę Zfiesza - to czego się nie pamięta widocznie nie było warte zapamiętania:)
W każdym bądź razie dzięki takiemu a nie innemu wyborowi, miałam wrażenie, że i ty podczas tej podróży się zmieniałeś.
Bo na początku, kiedy napisałeś o spotkaniu Polaków, ogólnie o spotykaniu Polaków, a potem o pierwszych wrażeniach - to sobie pomyślałam: jezuuu....a ja to bym jego nie chciała spotkać.
A potem czytało mi się coraz lepiej, miejscami zabawnie, obserwacje się robiły coraz bardziej interesujące...
A na końcu, jak przeczytałam, że Twoje nastawienie do podróżowania się zmieniło, to już wiedziałam dlaczego tak powoli czytało mi się lepiej i lepiej:)
Fajna relacja i fajne zdjęcia! -
de nada guey:-) cała przyjemność po mojej stronie, bo relacja przednia!
przy fotkach zostawiłem ci też kilka pytań i impresji...
a skoro uczysz się hiszpańskiego znaczy... gdzie sie teraz wybierasz? -
no pieknie zfieszu mi to podsumowales! :) dzieki wielachne za wszelkie merytoryczne uwagi i osobiste impresje :)
utarczke na temat jukatanu czytalem, swoje zdanie mam, niemniej uwazam, ze nie warto az tak radykalnie i ambicjonalnie do sprawy podchodzic; "precz z mego serca" od twojego znajomego za odmienne w rzeczonej kwestii zdanie to gruuuba przesada! ale widac ta znajomosc byla niewiele warta :)
no i muchas gracias za plusiki przy fotkach! :)
do meksyku pewnie niepredko znowu pojade, choc po stokroc warto, bo jak juz napisalem w uwagach na koncu, żądny jestem potwornie nowych wrazen: a tyle jest jeszcze do zobaczenia; a zycia tak malo...
hiszpanski za to ryje zawziecie i przyjemne to rycie, bo jezyk to do nauki wyborny :)
przyda mnie sie juz podczas nastepnej eskapadki heja ho! :))) gdybym mogl, juz dzis wsiadlbym w samolot i fiuuu; ale mnie nosi, eh :) -
ufff... przeczytałem! tak jak obiecałem... tyle, że z małym poślizgiem:-)
czepiał się nie będę, bo... bo mi się nie chce i pora późna. tylko jeden błąd bym poprawił: matka boska jest z guadAlupe. acha... a partia pracy, to partido del trabajo. i tyle, reszta to zachwyty:-)
jedziemy...
"Teraz wiem, że warto pisać od początku i na bieżąco, bo niezwykle ważne są pierwsze wrażenia. Później człowiek przyzwyczaja się do nowych sytuacji, kontrasty kulturowe rozmywają się. To, co z początku szokuje, później ledwie dziwi, by wreszcie stało się czymś zwyczajnym i powszednim."
nawet nie wiesz jak bardzo zazdroszczę ci tych pierwszych wrażeń. ja co prawda daleki jestem od stwierdzenia, ze sobrze znam meksyk, ale wielu... bardzo wielu rzeczy zwyczajnie juz nie zauważam. z moich trzech wizyt w tym kraju, na dwie zabrałem osoby, dla których taki wyjazd byl absolutna nowością. strasznie bawiło mnie (pozytywnie) ich zachwycanie sie drobiazgami, które dla mnie stały sie juz zwyczajne i naturalne.
jeśli chodzi o pisanie, ja mam odwrotnie, na bieżąco praktycznie nie notuje nic. za kapuscińskim (moim guru:-) uważam, że co wyparuje, było nieistotne. inna sprawa, że za notatnik często służy mi aparat:-)
miasto meksyk...
xochimilco, czyli pływające ogrody... no dla mnie też największa lipa! podobnie jak ty napaliłem sie na to miejsce jak hindus na curry, ale entuzjazm przeszedł mi bardzo szybko.
coyoacan... sama dzielnica jest świetna! warto tu zajrzeć po zmroku. oczywiscie muzea (frida, diego, trocki) warto zaliczyć, ale... muzeum fridy jest zawsze załadowane; dom diega (anahuacalli) trudno znaleźć (jak sam zauważyłeś) i... tyle, że fajnie wygląda, bo stylizowano go na piramide; dom trockiego... hmmm... jeśli masz duszę rewolucjonisty - wiele straciłes. jeśli nie - nie żałuj:-)
ale stwierdzenie, że coyoacan jest "zgoła nie meksykańską dzielnicą" jest nie do końca prawdziwe. w samym mieście meksyk masz jeszcze kilka takich (lomas, san angel). a na prowincji taki klimat znajdziesz w bardzo wielu miejscach (taxco, guanajuato, san miguel de allende, jalapa...)
obrazek z ochroniarzami oprózniającymi budkę telefoniczną... cóż, ja widziałem podobny przy... publicznej, płatnej toalecie. zdziwienie moje było równie wielkie:-)
chapulines (nie chapulinAs), to rzeczywiście prazone świerszcze (z solą, chili i sokiem z lemonki). jak mogłeś nie spróbować?!?!?! być w oaxaca i nie zjeść chapulina, to tak jak byc w meksyku i nie napic sie tequili:-) no i drugi symbol oaxaca - mezcal z robalem (con gusano) w sumie robal jest dla bajeru, ale za to jakiego!!:-) ja przywiozłem kilka buteleczek do domu (specjalnie brałem małe, zeby robali dużo było;-) i robaki robiły furorę. ale tylko PO opróznieniu butelki (trafia się, że bestia wypadnie wcześniej:-) PRZED jakoś nie było odważnych;-)
i musze przyznac, że zarówno oaxaca, jak i san cristóbal de las casas potraktowaliście trochę po macoszemu. jak dla mnie to jedne z ciekawszych miejsc w meksyku (same miasta, a nie piramidy w okolicy; zresztą... jak zauważyłem z opisu, tobie też po jakims czasie piramidy zaczęły się nudzić:-) warto połaźic w nich po knajpach i galeriach. klimat bardzo artystyczny, ale w twórczym i nowoczesnym wydaniu. żadna cepeliada! pozytywny ferment.
w drodze...
zrobiłem juz po meksyku pewnie z dziesięć tysięcy kilometrów (o kilkadziesiąt mniej niz bym chciał:-) ale rzeczywiście, drogi w chiapas zabijają. akurat odcinek o którym piszesz (san cristóbal-palenque) należ do (podobno) jednych z najgorszych. ktos kiedys wyliczył, że na 200 kilometrach jest tam 300 topes:-) w 2008 mielismy tamtedy jechac, ale mieliśmy szczeście... do palenque podrzucił nas znajomy z villahermosa w ramach jednodniowego wypadu, wiec do san cristobal jechalismy od innej strony. tzn moglismy jechać ta trasą, ale ten sam znajomy polecił nam drogę dłuższą o kolejne 150-200 kilometrów i z przesiadką, ale mniej kretą i w lepszym stanie. choć i ta droga była torturą dla Mojej Pani cierpiącej na lekka chorobe lokomocyjną, nie chcę sobie wyobrażać tej gorszej!! dla porownania podam tylko, że z przesiadką i dodatkowymi kilometrami, podróz była o dwie godziny krótsza niż gdybysmy pojechali trasa, którą wy zrobiliscie...
a "toaletowe zapachy" i potok między rzedami siedzeń mieliśmy na jedenastogodzinnej trasie san cristóbal-oaxaca. na moja interwencję kierowca stwierdził tylko: "es normal!":-)
o palenque napisałeś: "Rzekłbym – miejsce dobrze turyście podane. Samych piramid wiele i to na stosunkowo nierozległym terenie." wracaj na ziemie! kompleks udostepniony zwiedzajacym to 2 (słownie: dwa) procent całości. reszta wciąż spoczywa pod gruba warstwą dżungli:-)
no i esencja: "Pojechaliśmy więc na wycieczkę do osławionego Cancunu. Wjechaliśmy w zonę hotelową i… załamka. Hotel na hotelu, same największe, światowe marki, molochy ogromne, oczywiście podane w ekskluzywnym sosie. Na chodnikach – pustki. Przywożą tu tych bogatych-biednych wczasowiczów autokarem prosto z lotniska, a ci spędzają tu tydzień czy dwa, nie wyściubiając nawet nosa poza hotel, by potem wrócić autokarem na lotnisko. Dlatego biedni ci turyści. A wśród znajomych błyszczą pewnie przechwałkami, że urlop w Meksyku. Co oni tam z prawdziwego Meksyku widzieli…"
wiesz... kilka miesięcy temu za podobne stwierdzenie strasznie mi się oberwało, a nawet wypadłem z jednej listy znajomych!:-) (nie powiem, zeby mnie to szczególnie zabolało, ale rozbawiło wielce:-)
zastanawiam się nad kolejnymi wyjazdami do meksyku (m.in. do morelii, której ci zazdroszczę) i obawiam się, że w końcu zostanie mi tylko jukatan. z twojego opisu wynika, że obawy mam jak najbardziej słuszne:-)
i mały ekstrakt z komentarzy: "czego moge oczekiwac od tych, co w Meksyku obyci? ano zjebki wlasnie, ze nazwy lokalizacji niedokladne". za to dałbym ci drugiego plusa, ale nie ma takiej opcji:-) za szczerość:-) chociaz nadal uważam, ze lokalizacje powinny być właściwe! tak jak horyzonty powinny byc proste:-) -
humor mam w sobie zawsze i to nie tylko na potrzeby relacji :)
nie nurkuje (jeszcze!), wiec pewnie pod tym wzgledem Riwiera Majow pozostaje dla mnie nieodkryta i wierze, ze jest czego zalowac
kapitanie - dzieki! :) -
Wyprawa ktora napewno pozostanie w pamieci do konca zycia. Bardzo fajnie, z humorem opisales swoja wycieczke. 5th Ave w Playa Del Carmen najlepiej wyglada nad ranem, gdy jest zupelnie pusta. Ale za to dobre miejsce dla fanow nurkowania. Chce sie tam wybrac jeszcze raz, albo na Cozumel, zeby ponurkowac. Twoje odczucia w Tulum w sama dziesiatke! Ja osobiscie nie moglem sie doczekac kiedy skoncze zwiedzanie, zbiegne po drewnianych schodach na bialutka plaze i wskocze do tej bajkowej wody.
-
Marcin dzieki :)
-
Chingon, super wyprawa i ja tez sie zakochalem w Meksyku. pozdr
-
Ja tam wymagań wielkich nie mam ;) Skoro taka różnica cen, to prędzej zamienią na bilet do Irlandii niż na Bora Bora :D hehe :D Trzeba kombinować ;)
Poza tym Irlandia... ehhh.... :D -
Do Irlandii to jest tanio, na Bora Bora to dopiero drożyzna :)
-
To ja w takim razie prośbę mam: głosujcie na mnie, bo muszę polecieć do Irlandii :P hyhy
]:-> -
He he za dobrze by to było, punkty chyba mają być motywacją do działania, tak sądzę.
Na bilety lotnicze można wymieniać bilety NBP :) -
Jacek - dzieki za uznanie i zycze ziszczenia planow :)
voyager - to mile niezwykle, ze promocja, ale znowu wroce do tematu punktow; zeby je bylo mozna na chocby bilet lotniczy wymienic.... bo plany mam ambitne i swego i tak dopne, ale wsparcie by sie jakies przydalo; a jużci! :) -
I Twoja podróż jest na pierwszej stronie, widzisz jak fajnie :)
Kolumber Cię promuje. -
Pojechałeś w "moją" rocznicę :) Mam nadzieję, że wrócę tu jeszcze, ale kryzys, recesja itp ... Pozdrawiam i gratuluję super relacji. Ja się raczej nie zabiorę za swoją :))) Chociaż ... kto wie? Ale mając taką "konkurencję" trochę strach ......................................
-
Hyhyhy... rozbrajacie mnie, Panowie... :P
-
:))))
-
Jeśli to specjalnie dla mnie to czuję się wyróżniony, głosów nie ma co żałować, bo ja już dałem go z powrotem, a jeszcze się znajomi dołożą :)
P.S. tak po cichu, tam po prawej przy samej krawędzi jeszcze widać :) -
poniewaz zupelnie nic mnie to nie kosztuje, a byc moze komus zrobi sie milo (voyager:), a na pewno jestem to winny autorce zdjec (Marta) - poprawilem te zdjecia z plamami!
szkoda tylko tych pozytywnych glosow, ale co tam
powiedzmy, ze argument o niechlujstwie mnie przekonal, hehe :)))
(ta, akurat)
cos tam jeszcze pisalem w kwestiach ogolnych, ale nie doszlo, jak widze :(
aha, ze ja tu zagladam, bo inspiracji szukam; pomyslow na nowe podroze oraz zdjec i opisow miejsc, do ktorych nigdy nie dotre, bo nie zdążę...
no i oszywista, ze ludzie to najcenniejszy kapital, sie wie :) -
Na początku odnosiłem wrażenie, że to coś na kształt "podróżniczej naszej-klasy". Następnie - coś w stylu photobloga (dbałość o dobre zdjęcia itd). Teraz zaś nie zastanawiam się nad tym, po prostu czytam, oglądam, coś napiszę (a propos pisania - właśnie próbuję stworzyć coś "mini"). Odpowiada mi atmosfera tu panująca. Nie chodzi mi o jakąś "kokieterię" (jak to określił jeden z Użytkowników) czy słodzenie sobie. Po prostu czytam, oglądam, i wyrażam swoją opinię w tej kwestii, swe odczucia, skojarzenia itd.
Co do tego jak się tu znalazłem - najwyraźniej kliknąłem gdzieś banner, no i bach! jestem! ;)
Myślę, że nie ma co prowadzić sporów na temat obróbki zdjęć i tym podobnych. Każdy ma swój gust, swoje zdanie, i będzie robił tak, jak mu najbardziej odpowiada. Można się podzielić swoim doświadczeniem, radami itd, a czy ktoś skorzysta czy nie - to już jego sprawa :)
Jeśli chodzi o punkty - szczerze mówiąc w Regulaminie nie znalazłem nic o tym. Na pewno są jakimś wykładnikiem przyznawania odznak. Ale nic na ten temat nie znalazłem. Jest jakiś tam ogólny regulamin omawiający zasady korzystania itd, ale przydałby się chyba jeszcze konkretny opis samego Kolumbera - co, jak i z czym się je.
Jesteśmy tu po to, by miło i pożytecznie (tak tak! przecież jest to przekazywanie wiedzy i doświadczeń!) spędzać czas, zatem - dobrej zabawy! Peace, Brothers and Sisters! :D
PS. Ja zaś będę zbierał punkty na nowy telefon, bo mi się zepsuł :P -
chingon o poprawianiu zdjęć dużo tu już pisaliśmy. Jeśli zdjęcie jest zrobione dobrze, nie ma plam, jest dobry kontrast, dobrze skadrowane, ma prosty horyzont itp. to nie ma co poprawiać.
Poprawki są potrzebne głównie, żeby wyeliminować niedoskonałości aparatu.
Ja też nie używam Photo Shopa i dla mnie zdjęcie z plamami to nie jest oddanie chwili, tylko takie trochę niechlujstwo :(
Większość moich tutaj znajomości wzięła się do dyskusji o horyzontach, kolorach i plamach.
Ja nie jestem znawcą Meksyku, byłem tylko na Jukatanie ( niektórzy twierdzą, że to nie Meksyk), ale lubię popatrzeć na dobre zdjęcia, mam swoje preferencje i niektóre rzeczy lubię, a inne z kolei mnie drażnią.
Tutaj staramy się dyskutować na różne tematy i jakoś się "społecznościować".
Moje zdjęcia tutaj są średniej jakości i ja o tym wiem, jeśli ktoś napisze że nieostre itp. to ja się nie obrażam. Staram się z zdjęcia wydusić ile się da i żeby było jak najlepsze.
Usunięcie kropek czy plam, to nie jest jakaś mozolna praca, a efekt od razu widać.
Jeśli można coś poprawić, to trzeba to zrobić i tyle. Takie moje podejście w tym temacie.
Różni są tu ludzie i rożne gusta, jedni lubią portrety, inni zdjęcia cz.-b., jedni wklejają prosto z matrycy a inni siedzą nad zdjęciem godzinę. To jest ok i tak powinno być, każdy ma swój gust i dobrze.
Punkty nic nie dają i nie ma się co nimi przejmować, ja mam ich ok. 5000, a to nie jest ważne. Mam tutaj ponad 20 znajomych i to jest kapitał :)
Pozdrawiam -
a to ciekawe kuniu! no wlasnie - czemu wlasnie Kolumber?
ja z tego powodu, ze tu milo, przyjazna oprawa, ludzie sensowni, no i ze mozliwosci techniczne oczywiscie, tzn. i relacje pisana zamiescic mozna, i zdjecia, i podyskutowac o tym...
inne portale tego nie maja badz brak im sympatycznej atmosfery ;)
(za taka osąd powinienem dostac ze 100 punktow dodatkowo do mojego konta ;P
(co nawiasem mowiac tez jest smieszne i nie wiem po co to komu; zebym jeszcze na stacji mogl na zestaw kluczy do auta czy koszulke wymienic...) -
skoro tak juz ustalamy stanowiska, to i o fotografowaniu cos rzekne :)
oczywiscie (jak i Ty voyagerze, i wszyscy tutaj) przede wszystkim czytam zdjecie; podoba mi sie, zachwyca lub nie, wiadomo...
w ogole nie draznia mnie jakies niedociagniecia techniczne, typu plamy czy inne drobiazgi; mam swiadomosc, ze to mozna poprawic i mi to wystarcza:)
natomiast wsciekam sie okrutnie na naduzywanie fotoszopa; naleze do tej grupy fotografujacych (bo nie fotografow tam od razu:), dla ktorych sila zdjecia bierze sie z reki i glowy fotografujacego, a nie z obrobki foty; oczywiscie nie zaszkodzi przy tym pstrykanie dobrym sprzetem, to jasne:)
fotoszopa nie lubie, nie uzywam, drazni mnie potwornie! kosmetyczna poprawka - prosze bardzo, naduzywanie ps - zdecydowanie nie! nie musze chyba dodawac, ze absolutnie nie przeklada sie to na moje relacje z ludzmi, ktorzy takie zabawy lubia (prawda Marta?:) ot, kazdy ma swojego bzika i gust i nie robmy z tego jakiegos halo
i tyle w kwestii podejscia do fotografowania
tak by ktos sie nie poczul urazony w przyszlosci, jak wyraze swa dezaprobate na na zbyt mocno sfotoszopione zdjecie :)
a i nie obrazil sie, kiedy uwagi o plamach czy lekko skrzywionym kadrze puszcze mimo uszu :)))
peace! -
Dzień dobry :)
Właśnie... wczoraj czytałem sobie regulamin Kolumbera i zacząłem sobie myśleć - czy to bardziej portal społecznościowy, czy o podróżach.
Jest też wzmianka o udzieleniu zgody na wykorzystanie fotek i opisów.
Wiecie co mnie wielce rozbawiło? To, że nawet nie wiem, nie pamiętam, jak tu trafiłem :P To się nazywa skleroza :P -
o rany voyager! sie nie dąsaj, tylko sluchaj
napisalem, ze taka krytyka mnie nie zaskoczyla i ze nie dbam o to wiele
natomiast kazda krytyka jest potrzebna, pod warunkiem, ze konstruktywna - to chyba oczywiste
i nie dlatego ta podroz tutaj sie znalazla, bo jej nie oceniac!
no i nie ma nic gorszego, niz wcale nie miec zdania
i nie zabierac glosu (zwlaszcza na portalu spolecznosciowym:)
widzisz i jest to dla Ciebie wazne - pisz!
mnie pozwol wagi do takich uwag nie przywiazywac, bo z natury malo dbam o takie rzeczy
a jak jeszcze sie obrazisz i gescie protestu nie odzywac sie bedziesz wcale, to tym razem ja nie zrozumiem :)
-
chingon , to mamy pisać o tych zdjęciach coś, czy nic ? Sam już nie wiem, pisać o plamach czy pikselach, chwalić, ganić, nic nie robić? Nie za bardzo już wiem, muszę przyznać że tak jakoś nie bardzo zrozumiałem Twój przekaz. Może jestem zbyt ciemny, sorry.
Jeśli Cię drażnią uwagi na temat plam itp. to napisz słowo, a więcej się nie odezwę.
Zaś co do pogaduszek, to też możesz poprosić i nikt się nie będzie wpisywał. Wcześniej zazwyczaj ludzie nie mieli nic przeciwko temu. Ja czasami pytałem czy można itp.
To ma być portal społecznościowy z założenia i my tu piszemy o różnych rzeczach, czasami nawet na temat :)
Napisz proszę jakie jest Twoje stanowisko i ja się dostosuję. -
PS. Właśnie mi się przypomniała jeszcze jedna rzecz. Piksele, nie piksle ;) Wiem coś o tym, lecz też to dla siebie zostawię ;)
-
Moje podejście jest takie: ja nie jestem idealny, mam swoje wady, tak jak wszyscy. Nie na wszystkim się znam, więc nie mam prawa się przywalać - nie jestem żadnym guru. Co do interpunkcji - tu Cię zawiodę, ortografia jest moją mocniejszą stroną :P I też mam w związku z nią pewne sekrety ;) Polskie znaki... No cóż... Moja przygoda z internetem zaczęła się na czacie, i nosiło mnie gdy widziałem, jak co niektórzy piszą. Powiedziałem sobie - nie będę tak pisał, to głupie i dziecinne. Używałem więc polskich znaków, co było uciążliwe. Nabrałem jednak wprawy - i tak mi zostało. Nie zwracam na to uwagi, po prostu od samego początku piszę na kompie z polskimi znakami. Jeśli zaś ich nie używam - to np jak już jestem mocno zmęczony, albo znudzony np rozmową z kimś, albo źle się czuję. Szlag mnie trafia gdy widzę (i słyszę), jak posługuje się słowem pisanym (zwłaszcza!!) i mówionym "ta dzisiejsza młodzież". Dziwię się, że pozwalają takim kombinować z zaświadczeniami lekarskimi, by mieć ulgę podczas matury... Brak mi słów na to.
Asekuracja? Nie. Po prostu chcę zaznaczyć, że nie zamierzam się nikogo czepiać o cokolwiek. Jestem zwolennikiem dyplomatycznego rozwiązywania sporów.
...poza tym mam dośc specyficzne poczucie humoru i czasami niektóre rzeczy piszę "z jajem" ;) -
To najpierw milo! Witam w klubie tych, co pamiec maja kiepska, hehehe. Gdybym nie pisal na w miare biezaco, nic by tutaj nie bylo :)
Daj spokoj z tymi celami dydaktyvcznymi, nie ma co kokietowac czy przesadnie sie asekurowac - naprawde nie chodzi o piksele (piksle?), tylko o pokazanie miejsca na Ziemii.
Swoimi oczami? No coz, nie da sie inaczej... Nie trzeba w kazdem razei z gory za to asekurancko przepraszac.
Milo dalej. Jesli przysporzyles sobie wrogow, to i tez przyjaciol przysporzyles, bo ja sie z Toba bardzo zgadzam.
Z ta strona jest bardzo roznie. Dostaje glosy, ze jednym smiga bez problemu, innym tnie. Niestety nalezysz do tej drugiej grupy.
I milo mniej. Do interpunkcji mozesz sie mojej przywalic. Do fotek baaaardzo tez. Ale jak mi wytkniesz jakis blad ortograficzny, to albo literowka albo nie masz racji....
Dlaczego? Nie powiem :P
Nie zebym taki ufny swej wiedzy byl, ale cos tam o tym wiem jednak.
I bardzo lubie, kiedy ludzie pisza polszczyzną po polsku. Mimo ze sam rzadko uzywam polskich znakow (jak widac jasno po tym co teraz:)))
I tylko takich razow Ci zycze! Wiecej odwagi! :) -
:D Nie bój się, z tego co zauważyłem, to obywatele tutaj są pozytywnie nastawieni do drugich, więc zapomnij o "wrogach" (swoją drogą - lepiej mieć szczerych wrogów, czy fałszywych przyjaciół? :> ) Poza tym nie chodzi tu o jakąś wrogość, tylko - jak wspomniałeś - podzieleniem się własnymi przeżyciami, podróżami, odbiorem miejsc. Dzięki temu np wiem, że chciałbym wyjechać do Turcji (Voyager... :P ), Meksyku, zobaczyć parę innych opisanych tu miejsc. Dzięki temu wiem jak odnaleźć w necie jakim samolotem leciał Voyager ;) Chodzi po prostu o dzielenie się doświadczeniem :)
Jeśli chodzi o komentarze.. jak wspomniałem - mogę tylko powiedzieć (napisać), czy mi się podoba, co mi się podoba, a co bym ewentualnie poprawił. Nie znam się na miastach Meksyku, nawet nie wiem jaka tam waluta obowiązuje (a akurat w tej chwili nie chce mi się grzebać w googlach). Mogę się przyczepić o np ortografię czy coś takiego, pisałem bardzo wiele w swoim życiu, studiowałem wielce humanistyczny kierunek ;), albo np powiedziałbym, że tę a tę fotkę wykadrowałbym nieco inaczej. Tyle ode mnie. Reszta (czyli de facto większość) to po prostu moje przemyślenia, wrażenia, odczucia, ew. wspomnienia wywołane obejrzeniem zdjęć czy przeczytaniem recenzji z wyprawy.
A przecież chyba właśnie o to chodzi z tą stronką? :) Myślę, że chodzi tu bardziej właśnie o zaprezentowanie miejsc na Ziemi, które warto zobaczyć, niż tłuczenie się (przepraszam za dosadną przenośnię, piszę tak tylko dla celów dydaktycznych :P) o piksele.
Uhh, no to teraz to ja przysporzyłem sobie wrogów.. ;) :P
Tak, Chingon, to kawał pracy! Ciekawy opis, fajne zdjęcia. Żebyś wiedział, jak długo mi to ładuje :P Różne rzeczy piszę/pisałem i wiem, ile trzeba na to czasu poświęcić. Ja np bardzo zadowolony jestem z mojego majówkowego rejsu w Chorwacji.. jednak po prostu nie jestem w stanie napisać takiej recenzji gdyż.. po prostu mam kiepską pamięć, a nie prowadziłem żadnych notatek. Do tego nie za wiele ciekawych zdjęć (większość to prywatne - tzn nie nadające się do upublicznienia bez zgody osób na nich znajdujących się).
No to napisałem... Teraz zaciskam zęby i czekam na pierwsze razy :P -
kuniu! na Boga! alez wlasnie o takie komentarze chodzi!!! nie że chwalące, a że od tych, co nie znają, a troche dzieki tej relacji poznali; czego moge oczekiwac od tych, co w Meksyku obyci? ano zjebki wlasnie, ze nazwy lokalizacji niedokladne (z calym szacunkiem dla ich znawstwa); a od tych co w fotografii mocno zanurzeni? no tez zjebki oczywiscie, ze plamy na lusterku (z calym szacunkiem dla ich warsztatu)
ale czy to wszystko wazne?
absolutnie nie! nie dla mnie i nie dla ludzi Twojego pokroju
wazne wrazenia, emocje, umiejetnosc podzielenia sie nimi
i juz!
no to teraz napytalem sobie wrogow, a nie przyjaciol
ale jak o wiele rzeczy w zyciu, takze w tym przypadku nie dbam o to, co istotne mniej :)
dzieki za nazwanie tej relacji "pracą"; wierzaj mi, to dobre okreslenie ;D -
E... tam kuniu zaraz Ci pokażę jak to się robi :)
-
@chingon: Hmm.. Jeśli o mnie chodzi, to mogę ewentualnie merytorycznie komentować sposób pisania, wypowiedzi ;) Na Meksyku się totalnie nie znam, fotograf też ze mnie kiepski - raczkujący. Nie jestem więc władny fachowo się wypowiedzieć, dlatego tylko plusika dodałem i siedzę cichutko jak mysz pod miotłą :)
Ciekawie opisałeś podróż, ładne fotki zamieściłeś. Podoba mi się Twa praca :)
Voyager, wcale nie tak prosto te zaproszenia wysłać... już trzy dni próbuję i ani jednego mi się nie udało wysłać :( Nie wiem, czy to tylko mi tak Kolumber szwankuje, czy co... Nawet tutaj już dwa razy próbowałem dodać komentarz, i nie wyszło :( Ciekawe, czy ten pójdzie :P
Stąd co i rusz moje pytania - czy Wam też tak muli.
Pozdrawiam :) -
Będzie, będzie trzeba poczekać :)
-
si si, no przeciez nie prosze o przyjazn, bo te sie same stają... :)
-
Sam możesz się zrobić, jeśli chcesz, trzeba wysłać zaproszenia i już. :)
-
skoro sie mnie czepiaja, to i ja sobie pozwole: prosze o merytoryczne KOMENTARZE, a nie pogaduszki; no chyba ze zrobicie mnie swym przyjacielem, to i ja glos z siebie inny, niz tylko taki zawodzacy, wydam :))
-
@rebel: znaczy... no wiesz... ja ostatnio nie mogę się głóśno wypowiadać, bo wyżej wymienieni się obrażają:-D a czy ja kiedykolwiek piekliłem sie o lokalizacje i nazewnictwo? jeśli nawet to bardzo delikatnie:-p
-
nie przesadzaj!
jak dotąd tylko 2187 próbowało coś tu zrobić poza przeładowaniem strony :))) -
oj, a już kilkadziesiąt tysięcy osób gratulowało ci w myślach wspaniałej kombinacji - zajętości w nocy i wolnych dni na klikanie w kolumbera ;)
-
...w nocy mam więcej czasu :)
-
phi ;) no skoro tak mówisz... nie wnikam ;)
-
wcale nie miałem na myśli hieny - tak się zbiegło ;))
zwłaszcza dzisiaj te strony się ładuuuuuują...
zajęty też jestem, ale w nocy... -
o, i stąd to zaszczytne miano hieny! ;)
ano, trochę mnie nie było... bardzo zajęta jestem ostatnio :(
powiedzmy, że nie mam wystarczająco dużo czasu, żeby czekać aż się strony przeładują ;) -
martwiłem się,
nie piszesz komentarzy, nie wrzucasz zdjęć, nie oceniasz - no nie ma Cię...
-
no, dino, proponuję - uważaj, jak będziesz przechodził obok 129... możesz nie przeżyć ;)
-
o! jedna się obudziła z letargu :)))
-
znaczy kto, zfieszu?? ;)))
ps. relacja fajna, o lokalizacjach nie mam pojęcia ;)
Pierwsza podróż poza Europę niewątpliwie Ci się udała. Bogaty program, myślę że będziesz miał co wspominać jeszcze po latach ... Szkoda że już nic nie publikujesz na Kolumberze ...
W każdym razie dziękuje CI za trud tak obszernego opisania swoich wrażeń na pewno będzie to inspirujące dla innych
Pozdrawiam